Domowik — 1
Młoda kobieta została w domu sama. Wieczorem ktoś natarczywie zadzwonił do drzwi. Kobieta pomyślała, że to sąsiadka i otworzyła. W progu stał nieznajomy, brodaty mężczyzna w czarnym, skórzanym płaszczu i kapeluszu nasuniętym na oczy. Kobieta spróbowała zamknąć drzwi, lecz gość powstrzymał ją stanowczym gestem ręki w błyszczącej rękawiczce.
— Kim pan jest? Czego pan chce? — ledwie słyszalnym szeptem zapytała gospodyni pustego mieszkania.
— Jestem Domowikiem. Wszystko w tym domu należy do mnie. Ty też należysz do mnie — mężczyzna wszedł do mieszkania. — Rozbieraj się.
Kobieta zrzuciła czerwony szlafrok w białe róże i została w czarnej, jedwabnej bieliźnie.
— Mam zdjąć wszystko? — spytała ostronosych butów z cholewami.
— Wszystko — zabrzmiało spod ciemnego kapelusza.
Gospodyni zrzuciła bieliznę.
— Odwróć się tyłem i pochyl się.
Kobieta posłusznie, sama nie wiedząc dlaczego, wykonywała rozkazy Domowika. Odwróciła się do niego plecami i pochyliła. Nie zdjął nawet rękawiczek, kiedy robił to, co ludzie zazwyczaj nazywają aktem płciowym.
Oprócz chłodnego strachu kobieta nie czuła nic więcej.
Kiedy młoda kobieta w czerwonym szlafroku w białe róże paliła cienkiego papierosa, była pewna, że Domowik, to wytwór jej fantazji.
Oleg Łatyszonek
Domowik — 2
Mąż spał, żona czytała, gdy ktoś zastukał do drzwi. Spróbowała obudzić męża, ale nie udało jej się, spał jak zabity. Pukanie powtórzyło się. Żona ukradkiem wyjrzała przez judasza. Na podeście schodów stał i patrzył wprost na nią Domowik. Miał twarz kogoś znajomego, ale jego imienia w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć. Kobieta krzyknęła, lecz mąż mimo to nie obudził się.
Domowik wyciągnął z głębokiej kieszeni swego skórzanego płaszcza wielki pęk najprzeróżniejszych kluczy, wybrał odpowiednie, otworzył zamki i wszedł do pokoju, gdzie na podłodze siedziała przestraszona kobieta.
— Mąż się obudzi — broniła się jak mogła.
— Nie obudzi się, śpi jak zabity i możesz sobie wyobrażać, że jesteś wdową.
W przedpokoju mocno zapachniało wilgotną skórą. Na ulicy pewnie lało jak z cebra, bo Domowik był doszczętnie przemoczony. Poły płaszcza spływały wodą. Na podłogę spadały wielkie krople.
Domowik zdjął kapelusz, ściągnął rękawiczki, zrzucił płaszcz... Ostronose buty z cholewami postawił obok wypastowanych butów męża.
— Tylko nie tutaj — poprosiła kobieta.
— Tutaj — powiedział Domowik.
Gdyby w podręczniku biologii był rozdział „Domowik”, na pewno można byłoby przeczytać w nim takie oto zdanie: „Domowiki rozmnażają się drogą płciową”. Lecz w podręczniku takiego rozdziału nie ma, stąd też tego, co odbywało się w przedpokoju, nie można było nazwać aktem płciowym. Jeśli nawet dla kobiety to był akt, to dla Domowika była to forma stosunków dyplomatycznych.
Kiedy kobieta odczuła rozkosz, Domowik odsunął ją, ubrał się szybko, po wojskowemu, i zniknął.
Mąż spał jak zabity do samego rana.
Przy śniadaniu żona chciała opowiedzieć mężowi o zdarzeniu jako o koszmarze sennym, ale rozmyśliła się, gdyż zdała sobie sprawę z tego, że zazdrość można wywołać nawet opowiadając sen.
Oleg Łatyszonek
Lasowik
Na katolicką Wielkanoc student, licealista i studentka pojechali do lasu. Student i licealista nieśli w rękawach po dwie siedemdziesiątki wina „Promieniste”, a studentka reklamówkę z chlebem i czekoladkami.
W lesie leżał jeszcze śnieg, dlatego długo szli do polany, na której, jak twierdził licealista, śniegu być nie powinno.
Polana, której tak długo szukali, była rzeczywiście bez śniegu, wyścielona ubiegłoroczną trawą wysuszoną wielkanocnym słońcem.
Pierwszy toast wznieśli za zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Drugi za Zbawiciela. Trzeci za miłość bliźniego. Czwarty po prostu za miłość...
Licealista usnął, gdy student wyciągał korek z ostatniej butelki. Student i studentka wypili po łyku i zagryźli tanie wino czekoladkami.
— Brrr! — pokręcił głową student.
— Wystarczy, chuu — wyszeptała studentka.
— Przejdziemy się? — zaproponował.
Szli po lesie dopóki nie wyszli na polanę, na której również nie było śniegu.
Student zastąpił studentce drogę i zapytał:
— Czy mogę cię pocałować?
Pozwoliła.
Całował ją długo, potem zapytał jeszcze:
— Czy mogę pocałować twoje piersi?
Studentka spłonęła rumieńcem jak reneta i powiedziała:
— Możesz, ale mam bardzo duże piersi, pod bluzką i kurtką tego nie widać, ale są wielkie że aż strach.
Student rozpiął jej kurtkę, bluzkę i pocałował rzeczywiście bardzo duże piersi.
Potem student i studentka położyli się na ogrzanej wielkanocnym słońcem trawie.
— Nie tak — powiedziała.
— A jak? — zapytał.
Studentka stanęła na kolana, pochyliła się i powiedziała:
— Od tyłu. Tak mi się bardziej podoba, szybciej mnie bierze.
Powiedział jej mnóstwo miłych i pieszczotliwych słów i ona mu też powiedziała wiele dobrych słów.
Potem wrócili na polanę, na której spał struty lichym winem licealista. Wspólnie dopili „ Promieniste” i zjedli chleb i czekoladki. Studentka usnęła. Student zachwycił się widokiem licealisty i studentki przypominających mu uśpione anioły. Zachwycił się, zasmucił i poszedł do miasta.
Licealista obudził się i zobaczył śpiącą na trawie studentkę. Podczołgał się do niej i pocałował. Studentka obudziła się, ale zaciekawiona udawała, że jeszcze śpi. Licealista zrozumiał, że studentka tylko udaje sen. Z ciekawości zaczął ją rozbierać. Gdy już rozebrał ją i siebie całkowicie, studentka udała, że dopiero teraz się obudziła i powiedziała:
— Nie tak..
— A ja lubię właśnie tak — powiedział licealista i wtedy usłyszeli obcy głos:
— Tak robić nie wolno!
Oboje usiedli. Siedzieli na trawie i patrzyli na tego, który przerwał im zabawę.
Wąsaty intruz miał na sobie trencz, rapcie, oficerki i czapkę z lakierowanym daszkiem.
— Tak robić nie wolno! — powtórzył i dodał: — Jestem Lasowikiem, pilnuję w lesie porządku. Napiliście się i najedli... A kto zbierze papierki po czekoladkach? Najpierw posprzątajcie, a potem się kochajcie.
Pod nadzorem Lasowika studentka i licealista posprzątali śmieci.
Na prawosławną Wielkanoc studentka i licealista wyprawili wesele, ale studenta nie zaprosili, bo nie zbierał papierków.
Alina Wawrzeniuk
Rusałka — 1
Mąż wrócił do domu z długiej delegacji. We wszystkich pokojach paliło się światło i pachniało świątecznym ciastem. „Przyjemnie jest wracać, gdy na ciebie czekają. Cudownie, gdy w domu pachnie ciasto. Dobrze, gdy wita cię żona” — pomyślał i głośno zawołał:
— Żabuniu!
W łazience szumiała woda.
Mąż zastukał do drzwi:
— Żabuniu!
Nikt nie odpowiedział. Zgasił światło.
— Ojej! Kto tam?! —usłyszał przez plusk wody. — Proszę zapalić światło!
Mąż uśmiechnął się, włączył światło. Drzwi łazienki otworzyły się. Na posadzce z terakoty stała rozpromieniona kobieta.
— Wystraszyłeś mnie — powiedziała. — Jesteś niedobry. Czekałam na ciebie, a potem przysnęłam. Żeby nie zasnąć na dobre, postanowiłam wziąć prysznic.
— Usłyszałem, że szumi woda, zawołałem do ciebie ze dwa razy, a ty nie odpowiedziałaś, więc zgasiłem światło — mąż stał z wielką walizką w ręku.
— Rozbieraj się. Weź prysznic. Tak bardzo do ciebie tęskniłam!..
Postawił walizkę na terakocie, zdjął palto i kapelusz. Wrzucił koszulę do kosza na brudną bieliznę.
— Szybciej! — zawołała. — Tak bardzo tęskniłam, nawet sobie nie wyobrażasz.
Kobieta objęła go i pocałowała.
— Czy nie możesz jeszcze zaczekać? — zdziwił się mężczyzna.
— Nie mogę. I tak długo czekałam...
— Na stojąco niewygodnie.
— Wygodnie.
Lśniące krople rozpryskiwały się na walizce, palcie i kapeluszu.
Mężczyzna wytarł się włochatym ręcznikiem, włożył szlafrok i wyszedł do przedpokoju. Czesał się, gdy usłyszał zgrzyt klucza w zamku wejściowych drzwi.
Gdy żona weszła do mieszkania i zobaczyła zlęknioną twarz męża, zdziwiła się i zapytała:
—To mnie się tak mocno wystraszyłeś? — zdjęła palto. — Wiesz, wszystko już przygotowałam i raptem zauważyłam, że w domu nie ma chleba. Głupio wyszło...
— Czemu głupio? Normalnie — mąż wrócił do łazienki, popatrzył na wodę, która szybko spływała do zakratowanej szczeliny, zakręcił kran, spojrzał na swoje odbicie w lustrze, wzruszył ramionami i cicho, żeby żona nie zauważyła, wyniósł do przedpokoju kapelusz, palto i walizkę.
Alina Wawrzeniuk
Kolega
— Co robisz dziś wieczorem? — spytała sekretarka.
— Jeszcze nie wiem — odpowiedział jej kolega z pracy.
— Czy mógłbyś wpaść dzisiaj do mnie?
— A ktoś jeszcze przyjdzie?
— Ciszej. Nie tak głośno... Nikt nie przyjdzie.
— ...
— Czyżbyś mi nie wierzył, że można tak po prostu, nagle się zakochać? I chcieć z kimś się kochać?
— ...
— To co, przyjdziesz?
— Przyjdę, ale jutro.
Wcisnęła mu do kieszeni wizytówkę, na której zgrabnym pismem podała swój adres i telefon.
Wrócił do gabinetu, gdzie nad stosem papierów siedział jego kolega po fachu.
— Kobiety oszalały — powiedział do niego.
— Oszalały? O co ci chodzi? — kolega podniósł głowę znad biurka.
— Przychodzi do ciebie laska i zaprasza cię do domu. W dodatku mówi, że chce się z tobą kochać.
— Za pieniądze czy z miłości?
— Ot tak sobie, ni stąd ni zowąd.
— I co ty na to? Odmawiasz?
— Nie, ale nie wiem do końca co jest grane.
— Kiedy prosi cię kobieta, nie możesz odmawiać. Musisz pójść — kolega znów pochylił się nad biurkiem.
Następnego dnia zadzwonił do niej z budki telefonicznej.
— To ja, będę za pół godziny — powiedział.
— Czekam — odpowiedziała.
Kiedy zdejmował kurtkę, pocałowała go i szepnęła na ucho:
— Nie bój się, mam gości, ale zaraz sobie pójdą.
Goście siedzieli na kanapie i oglądali telewizję. Było ich dwoje. On był chudy i nosił na garbatym nosie okulary. Ona była bardzo zgrabną blondynką.
W telewizji był akurat mecz.
— Zaraz się skończy i pójdziemy sobie — patrząc w ekran powiedział gość.
— Wiesz, byliśmy dzisiaj w kinie, oglądaliśmy „King-Konga” — powiedziała do gospodyni blondynka.
— Co to za film? — spytała gospodyni.
— O miłości kobiety i goryla.
W telewizorze rozległ się gwizdek sędziego i mecz się zakończył. Gość podszedł do okna i powiedział:
— Pada deszcz. Może poczekamy aż przestanie?
— Trzeba iść. Gdybyśmy wyszli zaraz po seansie, nie musielibyśmy czekać, a byśmy od razu poszli, a nawet pobiegli.
Pomyślał, że wolałby przespać się z tą blondynką, niż z gospodynią, ale było to raczej nierealne.
Goście ubrali się i wyszli na deszcz.
Gospodyni usiadła na kolanach kolegi. Pieszczotliwie pogładził ją po plecach.
— Jeszcze tak widno... Nie wiem co robić — powiedziała.
— Jest mi wszystko jedno, widno czy ciemno...
— W takim razie zaraz przyjdę.
Wróciła w krótkiej koszulce, która ledwo zasłaniała jej uda.
— Lubię kochać się na podłodze — wyjęła z szafy nakrochmalone prześcieradło i rozłożyła je na dywanie.
Kolega nagle uświadomił sobie, że może nic mu z tego nie wyjść, i spytał:
— Lubisz spać na podłodze, żeby nikt nie powiedział, że spaliśmy w jednym łóżku?
— Rozbieraj się. Albo nie, ja cię rozbiorę. Lubię rozbierać mężczyzn.
Rozbierała go bardzo ostrożnie i powoli. Pomyślał, że rozbiera go jak nieboszczyka. Zrzuciła przez głowę swoją koszulkę i położyła się na plecach. Pomyślał, że lepiej chodzić do burdelu, niż robić to, co teraz robi. Stosunek był racjonalny, z konwencjonalnymi pozycjami rozreklamowanymi przez ojczystą kinematografię.
W pracy robili wrażenie, jakby się nic nie stało. I mieli rację, bo racjonalny stosunek to tylko sport, higiena i nic więcej.
Bogdan Dudko
Mgielnik
Kochankowie wracali znad jeziora do miasta.
— Mgła — powiedziała ona.
— Zimno ci? — zapytał on.
— Nic nie widzę...
— Weź moją kurtkę.
— Czy dobrze idziemy?
— Jeżeli za pięć minut wyjdziemy na asfalt, to znaczy, że dobrze.
— Na prawo powinna być wojskowa fabryka. Gdy szliśmy nad jezioro, dobrze się jej przyjrzałam.
— I co zobaczyłaś?
— Zwyczajna wojskowa fabryka, nie zauważyłam żadnego człowieka.
— Co za dramat?! Nawet jeżeli zbliżymy się do fabryki, nic się nie dowiemy. Czujny wartownik może nas nawet zabić. W takiej mgle zauważy nas w ostatniej chwili i od razu, bez żadnego ostrzeżenia, wystrzeli. Ktoś z nas, mogę to być ja, zginie pierwszy... Zawsze ktoś musi umrzeć pierwszy...
— Może pójdziemy w inną stronę.
— Lepiej nie.
— Chcesz po prostu na ścieżce?
— Nie chcę po prostu, ale na ścieżce.
— Gdy tylko zaczniemy, na pewno ktoś się pojawi.
— To będzie materializacja strachu.
— Nie boję się, ale lepiej zejdźmy ze ścieżki.
Kochankowie poszli przez wysoką, sierpniową trawę.
— Tutaj jest bagno — powiedział z rozczarowaniem.
— Przejdźmy na drugą stronę — zaproponowała.
— Dlaczego golisz włosy pod pachami i w kobiecym miejscu?
— Żeby ci się podobać.
— Cicho. Jakieś żelastwo upadło na asfalt.
— Nic nie słyszę.
— Ciszej. Posłuchaj. Słyszysz? Kroki... Zbliżają się... — kochanek zaczął szeptać. — Ktoś idzie po ścieżce.
Kroki zbliżały się. Kochankowie wyraźnie słyszeli, jak ktoś przeszedł tuż obok. Zdawało się, że wystarczy tylko wyciągnąć rękę, by go dotknąć, ale nikogo nie zobaczyli. Nad wysoką, sierpniową trawą wisiała mgła.
— Mam wrażenie, że to nie człowiek i że wcale sobie nie poszedł, tylko nadal stoi i obserwuje. On nas widzi, a my go nie.
— Chcesz wiedzieć, kto to był?
— Ty znowu o czujnym wartowniku?
— Z wartownikiem wszystko jasne, ale to... Jest takie podanie, według którego w tej okolicy żyje Mgielnik. Raz do roku zabiera ludzkie dusze do swego bagiennego królestwa. Popełnia przestępstwa... Szedł sobie pijak, spadł z mostu i utopił się... Samochód najechał na drzewo, kierowca zginął... Mówią jednak, że robi to tylko raz do roku.
— Wierzysz w to?
— Trudno powiedzieć. Ale to ciekawe.
— Zapomnijmy o tym Mgielniku, ja już zapomniałam.
— I ja zapomniałem. Twoje kolana mają tyle powabu — kochanek pocałował kolano swej kochanki.
— Co ci się podoba w moich kolanach?
— Są takie krągłe i zgrabne. Twoje uda także mi się podobają i... — kochanek pocałował kochankę trochę powyżej kolana.
— A w moich udach co ci się podoba?
— Są takie jasne. Ponadto podoba mi się twój pagórek, który tak gładko wygoliłaś...
Poprzez mgłę do kochanków doleciał pisk hamulców samochodowych i ostre uderzenie żelaza o kamień.
— Zupełnie zapomniałam, że droga jest tuż obok. Podejdźmy i zobaczmy, może potrzebna pomoc.
— Pomoc komu? Mgielnikowi?
— Wariat.
— Idź, pomagaj. Jesteś może lekarzem? Jak chcesz pomóc?
— Sama nie pójdę.
— Słusznie. Posiedź tu, ja pójdę.
— Zaczekaj. Sama nie zostanę w tej przeklętej mgle.
— Spójrz, asfalt, to znaczy, że dobrze szliśmy. A oto i samochód. Karetka pogotowia. Zaczekaj. Ja sam. Nie podchodź.
— Co tam zobaczyłeś?
— Zaraz zwymiotuję.
— Nie żyją? Podejdę i zobaczę.
— Lepiej nie podchodź.
— Podejdźmy więc razem.
Kochankowie zbliżyli się do zdeformowanego samochodu.
— Co za zgroza! Kierowca jest podobny do ciebie. Spójrz tylko. Profil, włosy, nawet ręce...
— Lepiej chodźmy stąd. Czujesz zapach krwi? Ciężki jak w rzeźni, prawda?
— Posłuchaj, a dlaczego drogę przegrodzono betonowym murem?
— Chodź, podsadzę cię, zobaczysz co jest za murem.
— Nic nie widać. Trawa, droga i mgła.
— A teraz wynośmy się stąd. Ten zapach krwi jest nie do wytrzymania. Jeśli będziemy iść szybko, za pół godziny dotrzemy do miasta.
Kochankowie prawie biegli.
— Lekarka w samochodzie podobna była do ciebie.
— Mówisz to tylko po to, aby podważyć swoje podobieństwo do kierowcy.
— Spójrz, ktoś przewrócił znak objazdu.
— Postawmy go.
— Nie ruszaj, niech sobie leży, niech wszystko zostanie na swoim miejscu. Tak jakby nas tu nie było.
— Może to twój Mgielnik przewrócił znak?
— Pewnie że Mgielnik. Do samochodu także nie powinniśmy byli podchodzić. I tak nie pomoglibyśmy. Wiesz, u moich sąsiadów w ubiegłym tygodniu zachorowało dziecko. Płakało pośród nocy. Rodzice go uspokajają, a ono wciąż płacze i płacze. Ja leżę i słucham jak płacze dziecko i jak matka z ojcem nie mogą go uspokoić. Mogę tylko słuchać płaczu zza ściany.
— I co było dalej?
— Dziecko uspokoiło się, a ja usnąłem.
— Widzisz, most, za nim stacja benzynowa i budka telefoniczna.
Kochankowie skierowali się w stronę mostu. Mgła zrobiła się gęsta jak beton.
Aleksander Maksymiuk
Kaduk
Kucharka ze szkoły w Rudni pędziła samogon. Dostała nawet kolegium, aż czterysta rubli. Musiała sprzedać wszystkie kaczki i gąsiory, by zapłacić grzywnę. Ale nawet po tych trudnościach kucharka nie porzuciła swego zajęcia. Pędziła jeszcze więcej, ale teraz sprzedawała tylko przez znajomych albo po uprzednim umówieniu. Nigdy tak, żeby kto przychodził, stukał do okna i miał wynoszone.
A w sąsiedniej wsi akurat rozkwaterowali się melioranci. Bagien mamy bez miary — gdzie nie spojrzysz, to bagno. I trzęsawiska są, i „czarcie oka”. A melioranci wiadomo co za ludzie. Do takiej roboty biorą każdego — nawet o dowód nie pytają. Więc ci melioranci dogadali się z kucharką, że ta będzie im w mroku nocy przynosić po pięć litrów samogonu, w słoikach — trzylitrowym i dwulitrowym. Za co płacili jej aż 15 rubli. To nie to co teraz.
Jednego razu zapakowała kucharka słoiki do walizki, gazetami obłożyła i poszła do swoich klientów. Szła sobie ścieżką wzdłuż rzeki, potknęła się i powiedziała: „A niech mnie Kaduk weźmie”. I poszła dalej wzdłuż Wialli. Nagle widzi, ktoś stoi na moście. A jej trzeba przejść na drugą stronę. „Może to który meliorant wyszedł na spotkanie?” — pomyślała i weszła na most. Ale widzi, że przed nią stoi nie człowiek i nie zwierz, a coś strasznego z wielgachną kudłatą głową, maleńkimi świńskimi oczkami i szerokim gardłem. A ubrane jest to straszydło normalnie, jak melioranci — w fufajce, brezentowych spodniach i gumiakach z zakasanymi cholewami. Chce kucharka wyminąć straszydło, a ono jej drogę zastępuje. Przelękła się kobiecina, ale nie daje poznać po sobie i powiada:
— Cóż tu robi o tej porze?
A straszydło rozdziawiło paszczę pełną cienkich krzywych zębów, rychtyk jak u szczupaka, i jak nie ryknie. U biednej kobieciny wątpia mrozem ścięło i głos łamać się począł:
— Może chce samogonu? Ja mam.
Postawiła kucharka swoją walizkę na moście, wydobyła dwulitrowy słoik i podała straszydłu. Ten zębami zerwał plastykową nakrętkę, samogon wyżłopał, słoik do rzeki wyrzucił i usta językiem oblizał, jak gdyby nie samogon pił, a kwas chlebowy.
— To ja już może sobie pójdę? — zapytała kucharka, chcąc już iść, walizkę wzięła do ręki i odwróciła się plecami do poczwary, ale poczuła, że na jej ramieniu legła łaporęka. A pazury na tym łapsku były ostre i długie, i błyszczały jak żelazo.
— Cóż to sobie zamiaruje? My nawet nie jesteśmy wcale poznajomieni — obejrzała się i ujrzała paszczę rozdziawioną, w której płomień zamiast języka się palił.
— No, kiedy bardzo już chce, to można zrobić i to. Ale ja sama wszystko zdejmę, żeby mi pazurami sukienki nie podarł.
Naszykowała się kobiecina i straszydło się naszykowało. A gdy ujrzała kucharka pytę poczwary, to mało przytomności nie straciła, bo pomyślała sobie, że nie zdoła zmieścić w sobie owego organu, ogromnego, nie przymierzając, jak u konia. Ale drugi strach, że poczwara życie jej odbierze, przemógł ów pierwszy lęk. Ujęła kucharka potworny członek w ręce i zaczęła go sobie zaprawiać, najlepiej jak mogła. I jakoś go zaprawiła, ze zgrozy nawet bólu nie czując.
Ponad godzinę znosiła kobiecina to kochanie, a potem siły ją opuściły, ciało obmiękło, rozum mgłą się zaszedł. A gdy sen martwy ją ogarnął, rozdziawił ów zwierz swą paszczę na całe gardło szerokie i połknął męczennicę.
Po Rudni długi czas krążyły różne plotki. Pomawiano meliorantów, że to oni obrabowali, zgwałcili i zabili kucharkę. Mówiono też inaczej, że niby to kucharka uciekła z księgowym, który wypłatę meliorantom przywoził. A jedna stara babula opowiedziała akurat to, co zapisałem:
— Kaduk ją wziął, rozpustnicę. Ta poczwara połapałaby wszystkich, gdyby jej było wolno na ten świat przychodzić, ale Bóg tak uczynił, że sama nad sobą władzy nie ma i musi czekać, aż ją zawezwą. Nie wzywaj Kaduka!
Jan Maksymiuk
Ochroniarz
O’kay! Znaczy się, do stolicy. Lubię podróże. Siadasz sobie i jedziesz. Całe moje życie to podróż. Ale to nie do gazety. Tyś jedyna u mnie, jak się teraz śpiewa, Białorusi ma. I ani słowa więcej.
Moje życie to jest moje życie!
Oto koniak, bierz otwieraj. Daj tu. Widzę, że nie umiesz. Trzeba tak. Rozkaz — wykonanie. Aluzja — wykonanie. On zaledwie pomyślał, a ja już działam. Kim jest on? Kim ja? Sza! Nie do gazety.
Jedziemy sobie i ani ty mnie nie znasz, ani ja ciebie. Ekstra jest. I przedstawiać się nie będziemy. Sąsiadami jesteśmy, podróżnymi, i koniec. No to, sąsiedzie, po maleńkim. Jak to się mówi, za znajomość. Chuuuch! Dobre!
Ze stypy tak wracam. Miałem brata. Żył sobie, żył i umarł. Tylko dwóch nas było. Ja i on, nikogo więcej — ani matki, ani ojca, ani ciotki, ani wujka. Domem rodzinnym był nam internat koło Mścisławia. Tyś u nas jedyny, jak się teraz śpiewa.
Zanim poszedłem do woja, pilnowałem brata, a później ja w kamasze, a on do ciupy. A w wojsku był bajer. No problem. Kocham sport. A czy wiesz, jak ja strzelam? Osiem na dziesięć. Klasa! Tylko idiota przechwala się, że da radę dziesięć na dziesięć wystrzelać. Ale nie my, my robimy swoje osiem i więcej nam nie trzeba. A brat mój w wiejskim sklepie podłapał pięć lat swojego kicia. A ja w wojsku złapałem to, co mam teraz. Ochroniarzem jestem. Ale to nie do gazety. Uprzedzam!
A teraz co? Sam zostałem. I kto to powiedział, że nie ma samotnych rycerzy na polu bitwy? Jest ci on rycerzem, nawet gdy sam zostanie, jak się wcześniej śpiewało.
Z bratem ustaliłem jeszcze przed wojem. Jeżeli któryś zobaczy na Księżycu czerwoną plamę, znaczy się to, że nie ma już brata, a sam został jak oko na czole.
I wiesz, wychodzę przedwczoraj ze strzelnicy, głowę podnoszę, pełnia na niebie, a na pełni krew. Rano wzywają mnie i mówią: bierz delegację i pieniądze, jedź i po ludzku brata swego chowaj. Pojechałem więc i pochowałem. W administracji rozpiłem flaszkę koniaku z hydraulikami, bo w końcu coś niecoś pomogli mi na cmentarzu. Zdałem klucz od pokoju, mieszkał przecież sam.
I tak sobie jadę. Aż tu ty. Więc drink za mojego brata. I wystarczy.
Lepiej o czym innym.
O czym powinno rozmawiać dwóch facetów? Masz rację, o panienkach. Opowiem więc o Panterze. O modelce. Babka pierwsza klasa. Na okładkach czasopism jej face wspaniale wygląda. Ale co tam face? Nogi u niej, że bomba. Raz tylko spojrzeć i skonać. A ciało gibkie jak u pantery.
Poznaliśmy się w Rumunii. Pojechaliśmy z delegacją i żeby nie nudzić się na oficjalnych kolacjach, wzięliśmy komplet strojów narodowych. A kto gorsety i zapaski ma prezentować? Wiadomo kto — panienki, piękności nasze. Wszystkie jak jedna uwijają się w dzień i w nocy. I wszystkie się śmieją. Pantera też uśmiechała się za dnia, a nocą ja do niej, a ona mi — no. Więc ja cichutko jej powiadam, że za granicę już więcej nie pojedzie. Powiedziałem to i spokojnie wróciłem do siebie. A za pięć minut stuku puku. I całą noc odchodziło fuck art. Jak ona się wygina, jak pomaga. Talent. Geniusz. Pięć razy dochodziłem.
Następnego dnia podawała szampana dla Ceausescu. Takie jest życie, kolego. A Ceausescu to bystry gość. Skromny. Mnie się bardzo spodobał. Europejczyk. Tylko bez porównań! A oni go zabili. Ca za dzicz! Wziął kieliszek od Pantery. Od razu było widać, że babka mu się spodobała. A ona sobie myślała, że za fuck powierzono jej roznoszenie szampana. A tak naprawdę to za buzię, nogi i za art, ma się rozumieć. Ech, mieliśmy z Panterą naszą rumuńską miłość.
Gdy tylko wróciłem, od razu mnie wezwali i zadają pytanie: „A któż to za granicę już więcej nie pojedzie?” I śmieją się. Zakablowała mnie Pantera, ot i wszystko.
Wiesz co mi przyszło na myśl — zostań moim bratem. O’kay! Ale jeśli krew na Księżycu zobaczysz, pamiętaj — mnie już nie ma.
A tymczasem bye-bye.
Aleksander Maksymiuk
Gazownik
Do mieszkania wszedł Gazownik ze stażystą.
Niedawno zamontowali w tym mieszkaniu nowy polski piecyk gazowy, ale gospodyni nie miała wtedy czym zapłacić. Poprosiła, aby przyszli za tydzień: oprócz pieniędzy obiecała butelkę wina.
Gazownik miał ze 40 lat, ale jak wszyscy pracownicy dozoru technicznego wyglądał tak, że na pierwszy rzut oka trudno było ocenić czy ma ich 25 czy 50. Wysoki, chuderlawy, trochę przygarbiony, z twarzą poczerwieniałą od alkoholu, latem i zimą nosił tę samą granatową kurtkę z ortalionu. W prawej ręce trzymał wytartą, ciężką teczkę z narzędziami. W odróżnieniu od kędzierzawego stażysty, Gazownik bynajmniej nie wyglądał na Don Juana.
Gospodyni uśmiechnęła się, ale zamiast pójść po pieniądze i wino, zaprosiła Gazownika do środka. Ten zdjął buty i podążył za kobietą w swoich grubych wełnianych skarpetach. Drzwi zostawił otwarte.
Stażysta usłyszał natarczywy szept, zaraz potem śmiech. Gdy zapanowała cisza, ukradkiem zbliżył się do drzwi, ale zobaczył tylko pustą część pokoju. Nie odważył się zajrzeć do środka, natomiast usłyszał szelest sukienki i ortalionowej kurtki. Domyślił się, rzecz jasna, co się dzieje w niewidocznej części pokoju. Nagle jego twarz zrobiła się gorąca.
Gazownik wyszedł z pokoju cały zaczerwieniony. Idąc zapinał kurtkę. Drzwi nadal pozostawały szeroko otwarte. I wtedy stażysta ujrzał leżącą na stole kobietę z szeroko rozrzuconymi nogami. Patrzyła na chłopaka i uśmiechała się. Zaskoczony, nie od razu domyślił się, że pozostała w tej niedwuznacznej pozycji specjalnie.
— Hej — machnęła ręką. — Czyżbyś nie chciał otrzymać swojej zapłaty?
Stażysta zrobił krok do środka, ale zorientował się, że nie zdjął butów, więc się zatrzymał.
— Nie jesteś chyba impotentem? — mieszkanie wypełnił śmiech. — A może nie chcesz? — kobieta usiadła na stole. — A ja, widzisz, gdybym tylko mogła, od rana do wieczora uprawiałabym tylko seks!
Stażysta, bez zdejmowania butów, podszedł do stołu i na stojąco zrobił z nią to, czym tak bardzo chciała się zajmować od samego rana do wieczora.
Gdy wyszli z mieszkania, Gazownik zapalił papierosa i stwierdził:
— Od razu widać, że w domu brakuje gospodarza.
— Lepiej byśmy wzięli pieniądze i wino — spróbował utrafić mu w ton stażysta.
— Ty ciamajdo! — Gazownik walnął stażystę pięścią w kark.
Barbara Piekarska
Modelka — 1
— No, nie płacz już, nie płacz — pocieszała przyjaciółka Modelkę, która nie mogąc się uspokoić rozmazywała chusteczką resztki spływającego ze łzami makijażu.
— Myślałam, że naprawdę mnie kocha. A on...
— Bydlak — stwierdziła przyjaciółka.
— Wcale nie bydlak, jest dobry... Pojęcia nie mam, co dziś w niego wstąpiło. Przyszłam z prezentem... Dziś są jego urodziny, przyniosłam mu długi, biały szalik z jedwabiu. Wiesz jak świetnie wygląda wysoki mężczyzna w takim szaliku? Wyobraź sobie, on ma czarne palto, no i właśnie do tego palta wybrałam mu szalik. Dosłownie wymodliłam go w Domu Mody, omal na kolana nie padłam. Tak mi się chciało tego szalika dla Mikoleńki, tak chciałam sprawić mu przyjemność. A on mnie wyrzucił i cisnął szalik w twarz. Nienawidzę go!
— Szalika? — zdziwiła się przyjaciółka.
— A co ma szalik do tego? Wiadomo, że w takim szaliku każdy od razu przypomina homoseksualistę. Nienawidzę Mikoleńki. Całe życie mi poplątał, żeby go samego pokręciło. Pamiętasz, miałam męża. Nic specjalnego, ale zawsze to mąż. Rozwiedliśmy się z powodu Mikoleńki. No, Bóg z nim. A potem wydało mi się, że Mikoleńka to podlec, zachłanny, drobny kłamca. Poprosiłam, żeby pożyczył mi 200 rubli, a ten tylko oczęta spuścił i mówi, że nie ma. Akurat! Nie ma! No to wzięłam sobie Niemca. Pamiętasz tego grubego inżyniera? Udał mi się Niemiec. A ja, idiotka, dla Mikoleńki rzuciłam inżyniera z markami. W słowa miłości uwierzyłam, idiotka. Dzisiaj przyszłam z prezentem, bo Mikoleńka obiecał, że nareszcie pozna mnie ze swoimi rodzicami. A zamiast rodziców pokazał mi pismo.
— Pismo? — przyjaciółka zdumiała się.
— Pamiętasz taką okładkę: jestem naga, w rękach trzymam kawałek półprzezroczystego szkła? Twarzy nie widać, a reszta... No i co komu do tego? Przecież to moja praca, prawda? Dlaczego tak mi zazdroszczą pięknego ciała? To co, mam je ukryć, ubrać się w ten sowiecki szajs?
— Nie, nie powinnaś ukrywać swego ciała — z przekonaniem powiedziała nieurodziwa przyjaciółka.
— Może Mikoleńka myśli, że miałabym coś przeciwko, gdyby i jemu zaproponowano pozowanie do zdjęcia na okładce? W żadnym razie, a fotografuj się, ile dusza zapragnie... Tylko że jakoś nikt nie proponuje. Przecież na twarzy nie ma wypisanego tego pół miliona rubli, co mu dziadek w spadku zostawił. Ale Mikoleńka jest przekonany, że to wszystko widać, że jak ma forsę, to może się znęcać nad kim tylko zechce. Uważa, że mi odpowiada uprawianie seksu w jego śmierdzącym samochodzie. Żeby to chociaż był jakiś porządny wóz, w którym można się położyć. A tu: nogi wyżej głowy, ręce nie wiadomo gdzie, ruszać się nie sposób, bo albo coś rozbijesz, albo sama się pokaleczysz o jakąś niedokręconą śrubę. Mikoleńka ma mieszkanie, dom za miastem... Ale to dla innych, a dla mnie — samochód... A wiesz, co mi przyszło do głowy?
— Nie — powiedziała przyjaciółka.
— Pewnie wszystkie ostatnie kochanice Mikoleńki to takie grubaski, że nie da się z nimi uprawiać seksu w samochodzie. A ze mną można, jestem taka giętka, że nawet w aucie odlot gwarantowany. Ale koniec z tym! Niech się udławi swoją forsą razem ze swoimi spasionymi kochankami. To się nazywa bezczelność! Palant jeden. Ja przychodzę, a on mi pokazuje pismo i krzyczy: „Prostytutka!” I bije mnie tym pismem po twarzy... Palant. Nie daruję. Nigdy nie daruję...
Modelka rozpłakała się.
Przyjaciółka współczująco pokiwała głową:
— Nie jest wart twoich łez. Nie płacz.
Tamara Łatyszonek
Rabuś
Rabuś miał hobby — jazz. Zbierał płyty, chodził na koncerty i nawet miał swój własny instrument. Kiedy nabierał ochoty do grania, brał saksofon, wyobrażał siebie na białym parostatku, który oświetlony różnokolorowymi lampkami płynie po nocnej Mississippi, i długo, w natchnieniu improwizował. Godzinami mógł pozostawać sam na sam z bezcennym instrumentem wyłącznie dla własnej przyjemności.
Na koncert amerykańskiego trębacza jazzowego Rabuś wybrał się aż do Moskwy.
„Tylko raz w życiu można usłyszeć i zobaczyć Boga” — pomyślał Rabuś kupując bilet na samolot.
Po koncercie Rabuś zapalił papierosa pod portykiem filharmonii. Obok niego paliły dwie młode pianistki.
— To Bóg — cicho mówiła jedna. — Nie rozumiałam jazzu. A tu nagle otworzył się przede mną nowy świat. Trzynaście lat zajmowałam się muzyką i każdy nauczyciel uważał za swój obowiązek powiedzieć coś złego o jazzie. Ale kiedy słuchasz Boga, wszyscy nauczyciele stają się liliputami.
„W rzeczy samej, dlaczego Bóg nie może być Murzynem? Dlaczego ma to być koniecznie dobry, stary dziadek z długą brodą, a nie gruby trębacz?” — pomyślał Rabuś i powiedział na głos:
— Całkowicie się z panią zgadzam. To Bóg. Wcale nie żartuję.
Pianistki spojrzały na siebie i ta, która mówiła o Bogu, wzruszywszy ramionami spytała:
— A tak w ogóle, kim pan jest?
— Ja? — Rabuś zrozumiał, że jest zupełnie nieprzygotowany do rozmowy i o mało co nie podał swego prawdziwego imienia. — Jestem Roman, restauracyjny saksofonista z Homla, który ma tylko jedną wadę — lubi jazz...
Pianistki straciły zainteresowanie osobą prowincjusza, co było widać po twarzach, lecz na pożegnanie jedna z nich, ubrana w zieloną suknię, postanowiła postawić definitywny krzyżyk na przypadkowej znajomości.
— Proszę powiedzieć, czy w Homlu wszystkim pracownikom restauracji wydają angielskie garnitury, czy tylko tym, którzy kradną mięso?
Rabuś zezłościł się, ale nie dał tego po sobie poznać:
— Proszę mi wybaczyć brak skromności, lecz mam na sobie garnitur fiński, a nie angielski. Mięsa niestety nie mogę kraść, bo dzielą je między sobą kucharze. Ja kradnę, Boże odpuść, tylko koniak, i jeśli panie nie mają nic przeciw, w hotelu „Rossija” została mi ostatnia, kradziona butelka, którą możemy wypić za jazzmana.
— A jeszcze jednego miłośnika jazzu z Homla pan nie ma? — zapytała pianistka w czerwonej sukni.
— Ze sobą nie mam, został, by opracować temat „Radioaktywny blues”.
— No to jedziemy do „Rossiji”. We dwie jakoś damy sobie z panem radę.
„Zobaczymy”— pomyślał mściwie Rabuś.
Dość długie oczekiwanie na postoju taxi pozwoliło mu na zmianę planu. W rezultacie trio miłośników jazzu znalazło się w restauracji „Praga”. Po wypiciu koniaku pianistki nieomal namówiły Rabusia do wyjścia na estradę i zagrania „Radioaktywnego bluesa”.
— Jeśli będziecie tak nastawać, to sprzedam swoją fińską marynarkę i namówię kelnerów, by zagrali trzy razy pod rząd „Psiego walca”. Po koncercie Boga nie zostanie nawet śladu.
„Psiego walca” pianistki słuchać nie chciały, ale zgodziły się wziąć na wynos koniak i szampana, i przejechać się po nocnej Moskwie. Przejażdżka, zgodnie z oczekiwaniem Rabusia, skończyła się tańcami w mieszkaniu jednej z pianistek. Dziewczyny tańczyły świetnie.
„Jeśli ktoś trzynaście lat zajmuje się muzyką, to poczucie rytmu wyrabia się samo przez się” — pomyślał Rabuś.
Niezauważalnie dla dziewczyn rozkruszył w kuchni dwie tabletki nasenne, które wsypał do kielicha pianistki w czerwonej sukni. Ta wypiła ze wszystkimi do dna za czarnego Boga nie zauważywszy nawet, że smak napoju zmienił się. Rabuś zaprosił ją do długiego, powolnego tańca.
— Spaaać — pianistka ziewnęła.
— Chodźmy, odprowadzę cię — pociągnął ją za rękę.
— Nie trzeba, ja sama — powiedziała, lecz poszła posłusznie za Rabusiem do sypialni.
— Rób co chcesz, tylko szybciej... Po prostu śmiertelnie chce mi się spać.
Po wszystkim Rabuś zauważył, że poczucie rytmu u pianistki nie znika nawet po koniaku, szampanie i środkach nasennych.
Druga pianistka spokojnie spała w głębokim fotelu.
Rabuś przygotował w kuchni nowy kielich z koniakiem i środkiem nasennym. Jego plan był całkiem prosty, lecz by go zrealizować, musiał przywrócić swą męskość przy pomocy najzwyklejszego masażu. Gdy członek miał stanowczy wygląd, Rabuś pobudził pianistkę, która zasnęła w fotelu. Nawet nie kładli się na dywan. Rabuś wykonywał swój plan klęcząc przed fotelem.
Po wszystkim pianistka była zadowolona. Przełknęła napój nasenny, który jej zaproponował Rabuś. Nie pożałował pieszczoty, by dziewczyna szybciej zasnęła.
Kiedy Rabuś upewnił się, że dziewczyny śpią, wziął prysznic, umył naczynia, starannie przetarł wszystkie powierzchnie, na których mogły zostać odciski jego muzycznych palców i zaczął pedantycznie, lecz szybko przeszukiwać mieszkanie. Zostawił obrabowane mieszkanie dopiero wtedy, gdy w kieszeniach jego fińskiego garnituru leżały kosztowności warte jakieś dwadzieścia pięć tysięcy. Do hotelu „Rossija” Rabuś nie pojechał, ponieważ zatrzymał się w hotelu „Ukraina”. Stamtąd, rzecz jasna po uregulowaniu rachunku, pojechał taksówką na lotnisko i po kilku godzinach był w rodzinnym Mińsku.
Po miesiącu Rabuś dość dobrze sprzedał swój saksofon i kolekcję płyt, bo doszedł do przekonania, że przez hobby — miłość do jazzu — mogą go zdyskwalifikować w jego zasadniczej grze — rabowaniu mieszkań.
W momencie, gdy wkładał do kieszeni pieniądze za instrument przyszło mu na myśl, że Bóg jednak jest bardziej podobny do białego dziadka, niż do spoconego, amerykańskiego Murzyna z trąbką.
Oleg Łatyszonek
Modelka — 2
Dwaj malarze, kudłaty i rudobrody, idąc z butelką kubańskiego rumu „Havana Club” do pracowni na mansardzie, natknęli się na Modelkę.
— Dokąd to? — spytała.
Malarze pokazali butelkę „Havana Club”
— Idę z wami — ucieszyła się Modelka.
Kiedy zawartość butelki zmniejszyła się prawie o połowę, kobieta wstała i oznajmiła:
— Chcę tańczyć!
Kudłaty i rudobrody milczeli.
— Będę tańczyć nago, a wy będziecie mnie malować...
Mężczyźni nic nie odpowiedzieli.
Modelka skryła się za parawanem, gdzie rozebrała się do naga. Potem wyszła na środek pokoju i zaczęła podskakiwać. Duże, białe ciało ciskało się po pracowni około pięciu minut, dopóki nie szczęknął zamek w drzwiach. Kobieta jęknęła i pomknęła za parawan. Rudobrody otworzył drzwi. Na progu stała sąsiadka.
— Co się u was dzieje? Konia tu przywlekliście, czy co? U mnie żyrandol mało co się nie urwał. A jak się urwie, to będziecie płacić. A wiecie przynajmniej, ile to kosztuje?
Rudobrody wzruszył ramionami.
— Właśnie, nie wiecie, dlatego tak skaczecie. To kosztuje 1200 rubli! I jakby co, będziecie płacić...
— Więcej skakać nie będziemy — rudobrody przystopował sąsiadkę.
— Uprzedziłam, żebyście potem nie mówili, że nic nie wiecie. 1200 rubli!
— Zapłacimy! — malarz zamknął drzwi.
Modelka wyszła zza parawanu i zaproponowała kolejkę. Kudłaty nalał rumu do szklanek. Modelka wypiła stojąc, postawiła szklankę na stole i usiadła na kolanach rudobrodego. Ten podniósł szklankę do góry i wykrzyknął:
— Obraz Rembrandta „Autoportret z Saskią”!
— Do Saskii sporo jej brakuje, podobnie jak tobie do Rembrandta — zjadliwie zauważył kudłaty malarz; było widać, że jest rozżalony na kobietę, która wybrała nie jego kolana.
— Za to u pana Rembrandta Harmensza van Rijna nie było... — rudobrody ze smakiem wypił swój rum.
— Ale ja mam lepszą figurę niż twoja Saskia. Tylko przypomnij sobie tę krowę: obwisły brzuch, obwisłe piersi i jeszcze fałdy tłuszczu na plecach.
— Saskia nie miała żadnych fałdów. Pomyliłaś Rembrandta z Rubensem — bronił się kudłaty.
— Nic mi się nie pomyliło. Wielki album, na obwolucie portret Jana Sixa, który naciąga rękawiczki. Jest taki album? Jest! I była tam jeszcze śmieszna akwaforta. Kobieta załatwia potrzebę. Tłuste krówsko, zadarłszy spódnicę, siedzi w kucki i wypróżnia się dwoma dziurami. Oto cała holenderska estetyka. Więc nie pomyliłam Rubensa z Rembrandtem, a fałdy tłuszczu miała właśnie Saskia.
— Nie miała — nie poddawał się kudłaty.
— Ŕ propos, ten Litwin, który oblał kwasem Saskię, dobrze zrobił, bo wszystkie obrazy Rembrandta są antyestetyczne — Modelka pocałowała rudobrodego malarza. — Słusznie mówię?
— Słusznie — kiwnął.
— Niesłusznie — kudłaty malarz wstał. — Litwin oblał kwasem nie Saskię, a Danaë, i nie z przyczyn estetycznych, a politycznych.
— Polityka, polityka — skrzywiła się Modelka. — A dlaczego terrorysta wybrał Rembrandta? Dlaczego Danaë? Dlaczego nie Tycjana, nie Rafaela? Sama odpowiem, Danaë to dzieło antyestetyczne, jak i Saskia. Co, może nie tak?
Kudłaty tylko machnął ręką.
— A ja chcę tańczyć — rozpromieniła się obnażona Modelka.
Rudobrody szepnął jej coś do ucha.
— Masz mnie za dziwkę? — oburzyła się.
— To chodźmy za parawan — spokojnie zaproponował rudobrody.
— Zanieś mnie...
Rudobrody zaniósł kobietę za parawan. Kudłaty wlał resztkę rumu do szklanki i opróżnił jej zawartość jednym wielkim haustem. Zza parawanu dochodziło poskrzypywanie kanapy. Kudłaty zapalił papierosa. Kończył już trzeciego, kiedy rudobrody malarz wyszedł zza parawanu.
— Wyżłopałeś cały rum?!
— A co, myślałeś, że będę tylko siedzieć i słuchać, jak się pieprzycie?
— Ty też możesz pójść za parawan.
Kudłaty zgasił niedopałek i poszedł za parawan. Rudobrody uniósł butelkę z rumem i popatrzył pod światło. Na dnie pozostało nie więcej niż piętnaście gramów. Mężczyzna wytrząsnął resztki rumu z butelki prosto do gardła.
— Tylko nie do środka — zza parawanu rozległ się głos Modelki.
Rudobrody wytężył słuch, ale w pracowni było cicho. Podniósł się, zestawił ze sobą trzy krzesła i położył się na nich. Nagle ciszę przerwał łoskot. Rudobrody zerwał się ze swego legowiska. Parawan leżał na podłodze. Kudłaty stał na jednej nodze i wciągał spodnie. Modelka podniosła się z kanapy i wrzasnęła:
— Ten idiota spuścił się do środka. Przecież mu mówiłam, że dzisiaj nie można. Kudłate bydlę...
— Przez twoje pieszczoty zapomniałem o całym świecie. I nie jestem przyzwyczajony do oszukiwania swoich plemników.
Kiedy we trójkę stali na przystanku autobusowym, Modelka powiedziała:
— Należy się 50 rubli, po 25 od łebka, na skrobankę.
Kudłaty zrobił figę i podsunął Modelce pod sam nos. Zamachnęła się, żeby spoliczkować chama, ale rudobrody przechwycił agresywną rękę.
— Uspokój się, przyjdziesz jutro to dam ci pieniądze. Przecież nas znasz i lubisz. A on wypił odrobinę za dużo.
Kudłaty, oddaliwszy się o kilka kroków, głośno powiedział:
— A Saskia nie miała na plecach żadnych fałdów.
Halina Maksymiuk
Gość
Gość zwalił się do mieszkania o dwunastej w nocy i w dodatku nie sam, a z kolegą i koleżanką. Gospodarz żałował, że wpuścił pijane towarzystwo, bo był z kochanką. Została w łóżku, a on zaprowadził nocnych gości do kuchni. Gość zażądał wina, zakąski i papierosów. Gospodarz przygotował stół. Gość złapał butelkę i rozlał do szklanek całą jej zawartość, wypił swoją działkę, zapalił papierosa i poprosił gospodarza, by wyszedł z nim „na słówko”.
W przedpokoju Gość wyszeptał do gospodarza:
— To moi przyjaciele. On jest gliniarzem, ale to fajny facet, jego babka też jest ekstra. Niech zostaną u ciebie na noc...
— Nie mogę ich przenocować. Mam jeden pokój, łóżko już zajęte, jestem z kobietą.
— Więc może położymy ich w kuchni? Masz pewnie jakiś stary materac? — upierał się pijany Gość.
— Nie mam ani starego, ani nowego.
— A watowaną kołdrę masz?
— Chyba mam...
— Poczekaj tu, zaraz ich zapytam — Gość ruszył chwiejnym krokiem w kierunku kuchni. — A zresztą, co mam ich pytać? Kołdra to kołdra, w kuchni to w ku-ku... Czkawka mnie złapała. Idziemy dopić.
W kuchni Gość dopił wino ze szklanki gospodarza, schował do kieszeni paczkę papierosów, pożegnał się i wyszedł.
Gospodarz przyniósł kołdrę, poduszkę i prześcieradła, znajomi nieoczekiwanego Gościa szykowali się do snu.
Gospodarz wrócił do kochanki. Wyrwana ze snu spytała:
— Wyszli?
— Ciszej! Położyli się w kuchni.
— We troje?
— We dwoje, jeden wyszedł.
— A nie mogłeś pogonić i tych dwojga?
— Mówże ciszej — ostrzegł gospodarz. — Nie mogłem.
— No to będziemy spać — kochanka odwróciła się twarzą do ściany.
Mężczyzna położył rękę na piersi kobiety. Pragnął ciepła i pieszczot. Kobieta odepchnęła jego dłoń ze swoich piersi.
— Nie masz ochoty?
— Będziemy spać.
— Dlaczego nie chcesz? No, przeszkodzili nam, zdarza się...
— Nie lubię, gdy obok są obcy ludzie...
— Jeśli chcesz, pójdę i wygonię ich.
— Nie trzeba, śpijmy.
Mężczyzna znów położył rękę na piersi kobiety. Straszliwie pragnął pieszczot. Kobieta wzięła dłoń mężczyzny i powoli przesunęła ją z piersi na brzuch, a potem jeszcze niżej, w najgorętsze miejsce.
Rano kochanka obudziła gospodarza. Zdążyła się ubrać, stała przy łóżku w kurtce i w butach.
— Wychodzisz? — gospodarz ziewnął słodko.
— Czekają na mnie w pracy — pochyliła się i pocałowała kochanka w nieogolony policzek.
Znów ziewnął, odwrócił się twarzą do ściany i zapadł w niedokończony sen. Obudził go głośny stukot zamykanych drzwi.
„Wyszli. Wreszcie. Boże, kompletny odlot! Można wstać”.
Gospodarz poszedł do kuchni, żeby nastawić czajnik. Na rozścielonej kołdrze leżała koleżanka nocnego Gościa i z nieopisanym zdziwieniem spoglądała na gołego, zmieszanego gospodarza. Mężczyzna najpierw się zmieszał, a dopiero potem zrozumiał, czym tak zadziwił kobietę.
— Wybacz — wykrztusił w końcu i zasłonił ręką swoje atrybuty męskości. — Myślałem, że wszyscy wyszli i chciałem nastawić czajnik.
— Nic się nie stało, zaraz wstanę i nastawię...
Gospodarz wrócił do pokoju i zaczął się ubierać, ale znowu poczuł, że ma ochotę na kobiece pieszczoty. W czasie gdy się ubierał się, kobieta zdążyła posprzątać w kuchni i nastawić czajnik.
— Nie zdążyłem zasłać łóżka — powiedział gospodarz, gdy zobaczył sprzątniętą kuchnię.
— Wychodzisz już do pracy? — spytała kobieta.
— Nie pójdę, zadzwonię i wezmę dzień biblioteczny.
— A ja mam wolny dzień za dyżur.
„Dyżur — pomyślał gospodarz — zwyczajny dyżur. Trzeba ten dyżur przedłużyć”. Napełnił kubki wrzątkiem.
— Pewnie nie wyspałaś się na podłodze?
— Dlaczego pytasz?
— To prawda, że twój kolega pracuje w ministerstwie spraw wewnętrznych?
— A jakie to ma znaczenie?
— Jeśli masz wolny dzień, możesz położyć się na moim łóżku i pospać sobie.
— Czy ta propozycja ma erotyczny podtekst?
— Nie myślałem o tym, ale kiedy mężczyzna zostaje sam na sam z kobietą, każde jego słowo ma pewnie jakiś podtekst.
— Faktycznie, dlaczego nie pospać, gdy ma się wolny dzień? Nie najgorsze zajęcie — koleżanka nocnego Gościa umyła kubki.
Mężczyzna z kobietą położyli się do łóżka. Jego ręka dotknęła jej brzucha. Objęła go i przytuliła się całym ciałem. Mężczyzna pieścił jej plecy. Raptem z przedpokoju rozległ się dzwonek. Gospodarz odsunął kochankę, wstał i na palcach podszedł do drzwi. Przez wizjer zobaczył nalaną gębę Gościa.
„Ile razy można przychodzić? Bez umiaru i bez końca. No, ile razy można przychodzić i psuć nastrój? Nie otworzę i już!” — pomyślał gospodarz i wrócił do łóżka, gdzie poczuł, że nie chce już kobiecych pieszczot.
Alina Wawrzeniuk
Rocker
Chwileczkę, redaktorze! Mam co nieco dla prasy. Pamiętasz mnie? Grupa Exhumator, trash metal, ja na basie. Już przypominasz? Tak, to ja. Na scenie jedno, a w życiu co innego. Na scenie — czad, odlot, kac. A w życiu — Szanowni państwo, kupujcie plakaty! Bruce Lee! Schwarzenegger! Coj! Ostatnie zdjęcie, w przeddzień śmierci! Rambo! Ninja! Proszę bardzo, po rublu sztuka! Świetne zajęcie dla rockera. Lepszego nie wykombinujesz. Po siedem godzin wystaję w wilgotnym podziemnym przejściu i handluję tym chłamem, zbieram grosz do grosza, zarabiam na instrument — na muzykę. To jednak uczciwsze, niż chałturzenie w restauracji, a potem start na rockowym festiwalu. Knajpa to knajpa, wpadniesz tam raz i drogi do wyjścia możesz już nie znaleźć. Nawet gdybyś był najtwardszy, odwalisz raz i drugi pijacką serenadę i do rocka już nie wrócisz. Tak właśnie zapada klamka. Ale ja jestem rockendrolowcem, lubię metalowe odjazdy, jestem za trashem... Tylko bez grymasów. Trash jeszcze nie powiedział swojego słowa, jeszcze kraj się zatrzęsie. Chyba słyszałeś nasze zespoły — Bastion, Tornado, Radiacja?.. Toż to mogiła dla całej reszty. Zmusimy ich, by nas słuchali. Tak przywalimy, że głowy mięczakom poodpadają. Dzisiaj świętuje disco polo, a ja sprzedaję pocztówki, ale jutro nastanie nasz dzień. Tak właśnie napisz, redaktorze, nie pomylisz się.
Rocker przypalił papierosa.
Zresztą, wszystko to fałsz. I ty to widzisz, redaktorze. Złamało mnie, nie trafiłem w swoją tonację i złamałem się. Grałem, grałem, a potem jakby kto odciął konsoletę. Gaście światło, skończone. I wiesz, nie tylko mnie się to przytrafiło. Trzymam przecież sztamę z innymi, to z tym pogadam, to z tamtym. Wszyscy mówią, że nasz czas minął. To prawda, wszechmogąca ręka faktycznie odłączyła nam prąd i zabrała talent. I teraz każdy w swoją stronę... Jedni piją, aż im się film urwie. Inni ganiają po mieście z pytaniem: „Którą by tu jeszcze wypieprzyć?” Jeszcze inni spekulują, odeszli do biznesu. Na mnie nie patrz, to tymczasowe. Nie mogę od razu pójść do restauracji, może załapię się do orkiestry pogrzebowej, bo lepszy już cmentarny Szopen od pijackiej lambady. Ale są jeszcze i tacy, którzy zaciągnęli się do cerkwi. Klepią teksty o Chrystusie i Zbawicielu i myślą, że robią świętą sprawę, ale ludzie naprawdę wierzący nie są w stanie tego słuchać, oburzają się, mówią, że to bluźnierstwo. Prawdę mówią, bo ryba powinna być w swoim żywiole. Muzyka to spowiedź, a nie przemówienie czy apel. Miejsce dla muzyki jest w chórze, a nie na ambonie. Co jest dla muzyka najważniejsze? Ażeby muzyka mogła wybrzmieć, wyjść z niego, a czy będzie ktoś słuchał, czy nie to rzecz drugorzędna. Tylko chałturnik jakość swej produkcji mierzy ilością słuchaczy, dla rockowca miarą jest odlot. Poeta umiera w tobie wcześniej, niż zdążysz to zauważyć. Z muzyką jest podobnie: jeszcze przebierasz szybkimi palcami po strunach i nie słyszysz, że muzyki w rzeczy samej już nie ma. Pora już odejść i sprzedawać plakaty Bruce’a Lee, a ty wciąż jeszcze katujesz instrument. Gdy spostrzegłem swą niemoc, myślałem, że powieszę się z żalu. Ale minęło. Przeciągi w podziemnym przejściu nieco mnie ostudziły. Grób to grób, ale jednak nieprawdziwy. Po co drażnić Boga, nawet jeśli Go nie ma? Ochłonąłem, stoję, handluję, przyglądam się ludziom, na piwo zarabiam i jak dziecko wyczekuję jutrzejszego dnia. Ot i wszystko, redaktorze. Napiszesz czy nie, to już twoja sprawa. Napisz, jeśli wciąż jeszcze możesz. Zresztą, wszyscy tam kiedyś się spotkamy.
Aleksander Maksymiuk
Anarchista
Jestem Anarchistą. Tak, właśnie tak, Anarchistą. Nie pomyliliście się, ale powtórzę raz jeszcze z przeogromnym zadowoleniem i nawet przesylabizuję — a-nar-chi-stą. To jest najlepsze słowo, jakie znam. Ono jest dla mnie jak hare kriszna dla krysznowca, jak rama-rama, jak mama-mama dla dzieci. Ono to ja, a ja to ono. Jestem anarchistą artystą. Moje hasło brzmi: „Eksplozja zmieni świat!” Pracuję w stylu eksplozja art. No, na przykład: zbieram stare pojemniki po farbach aerozolowych, rozpalam ognisko, wrzucam do niego te pojemniki, czekam... Wybuch! Akt twórczy, po którym pozostają świadectwa — resztki rozerwanych pojemników. Dzieło wykonane kapitalnie: akt, happening, performance — wszystko razem. A gdybym był człowiekiem nie lubiącym ludzi, podkładałbym bomby, byłyby ofiary... Ale to nie dla artysty, to za bardzo pachnie polityką. A politykę, według mnie, czuć gnojem. Oczywiście! A czymże jeszcze może zalatywać, jeśli rezultatem działań politycznych są pola usłane trupami? A upolitycznieni, partyjni twórcy opiewają pobitewne krajobrazy. Przecież to moralne kalectwo. Już chwytacie, jestem schizofrenikiem. Moje miejsce jest w szpitalu psychiatrycznym. Wcale nie zaprzeczam, że tam byłem i to kilkakrotnie. Sztuka (nawet banalna) wymaga ofiar. Jedna z nich to wizyta u psychiatry. „Doktorze, a kiedy można wysadzić szpital?” Doktor się uśmiecha: „Wspaniały pomysł, Rażkowicz. Nasza klinika obrzydła mi wcale nie mniej niż tobie. Razem opracujmy plan i wyznaczmy datę...” I zastanawiam się, który z nas jest większym wariatem. Ale myślenie w tym kierunku nie ma sensu. Kto jest większym, kto mniejszym, nie sposób zważyć, nie ma takich odważników. Wszyscy są wariatami, większymi lub mniejszymi. Ale doktor nie jest anarchistą, on... Zostawmy to poza kadrem. Jedyne dobre wspomnienie ze szpitala to Laborantka. „W rzeczy samej — pomyślałem — dlaczego nie zaangażować Laborantki? Lekarz ma wielu pomocników: pielęgniarki, sanitariuszy, praktykantów... Dla mnie wystarczyłaby Laborantka, przecież nie mam nikogo”. Myślałem tak siedząc w składzie bielizny i patrzyłem na maleńką kobietkę, która wydawała mi prześcieradła i ręczniki. Nazywała się Eleonora. Słowa Laborantka i Eleonora nawet współbrzmią ze sobą. A może mi się tylko tak wydaje? Na pewno tak tylko się wydaje. Ale podszedłem do niej i niezdarnie objąłem — tak niezręcznie to wychodzi, jeśli przez dłuższy czas nie obejmowałeś kobiet. Próbowała się wyswobodzić, ale nie puściłem i pocałowałem ją, wówczas uspokoiła się i nic nie powiedziała, kiedy ją rozbierałem. Eleonora była wtedy taka chudziutka — sterczące obojczyki, piersi prawie w ogóle nie ma, zapadnięty brzuch... Zgroza. Podobnie wyglądałem i ja — byle podmuch wiatru mógł mnie przewrócić. Rozesłaliśmy na podłodze kołdrę, położyliśmy się, przytulili, i... Pochwa Eleonory okazała się bardzo wąska. Moja Laborantka aż krzyknęła, kiedy wspólnie dopasowywaliśmy mój nie taki znowu duży loncik. A potem szło coraz lepiej i lepiej i poszło tak dobrze, że eksplodowałem trzy razy pod rząd. W taki oto sposób znalazłem sobie Laborantkę. Wypisali ją wcześniej ode mnie, więc odwiedzała mnie codziennie i przynosiła prezenty. A kiedy i mnie wypuścili, zabrałem ją do siebie, do pracowni — tam zamieszkaliśmy.
Eksplozja uratuje świat! Bezwzględnie, eksplozja. Nawet jeśli to będzie eksplozja uczuć.
Teraz mieszkam razem z Laborantką i pracuję dwa albo i trzy razy więcej niż przedtem. A noce spędzamy jeżdżąc sobie trolejbusami. Pewnie nas widzieliście. Ja mam ma sobie długi, wojskowy płaszcz, oficerki i czapkę uszatkę, jednym słowem — anarchista. A moja Laborantka zawsze ma w ręku bukiet — z liści, kwiatów lub suchych gałązek. No jasne, widzieliście nas w nocy w trolejbusie, z bukietem. Tak, słusznie, pod moim lewym okiem namalowana jest czerwona, pięcioramienna gwiazda.
Halina Maksymiuk
Polowik
Abiturient i abiturientka zdali przedostatni egzamin i postanowili to uczcić. Kupili butelkę przejrzystej nalewki „Biełaruskaja Aryhinalnaja” i pojechali pociągiem podmiejskim za miasto. W lesie abiturienci rozpalili ognisko. Pili gorzką nalewkę, całowali się słodko i nie zauważyli jak minął czas. Żeby jak najszybciej dostać się na stację, nie poszli drogą, a ruszyli na skróty przez żytnie łany. Na polu abiturient okrutnie zapragnął poznać bliżej kobietę. Nigdy nie miał żadnej kobiety i wstydził się samego siebie, ale wypita wcześniej „Biełaruskaja Aryhinalnaja” i wspomnienie pocałunków przy ognisku dodały mu odwagi do działania. Plącząc się w słowach zaproponował postój i odpoczynek. Abiturientka milczała, ale gdy rozesłał na ziemi marynarkę, potulnie przysiadła na kolana. Chłopak i dziewczyna mieli ochotę na zrobienie tego, co chcieli zrobić już w lesie. Abiturientka denerwowała się, bo koleżanki uprzedzały ją: jak tylko mężczyzna wejdzie do środka — będzie bolało, mimo to, miała straszną ochotę, żeby właśnie tutaj, na polu, zaraz, w tej chwili to nastąpiło. Dziewczyna była zaszokowana rozmiarami członka w erekcji i wystraszyła się, że nie będzie mogła go zmieścić, że poczuje straszny ból. Jednocześnie bardzo chciała podobać się chłopcu, który wstydził się swojej niezręczności i braku doświadczenia w tych sprawach. Abiturient i abiturientka tarzali się w życie, próbowali jak najszybciej zrobić to, co musiało się stać, ale nic im nie wychodziło. Nie umieli się kochać. Ani jego, ani jej nikt nie nauczył miłosnego rzemiosła. Wiedzieli tylko, że powinno to być nadzwyczajne przeżycie i dlatego dalej taczali się na wygniecionej marynarce. Wreszcie chłopak domyślił się, jak pomóc swojemu penisowi. Wziął go w rękę, zrobił gwałtowny i zdecydowany ruch i poczuł, jak wpada w gorącą głębinę. Kobieta wygięła się na spotkanie męskiej potencji. Mężczyzna cofnął się. Na widok krwawych strug na kobiecych udach i biodrach zrobiło mu się zimno.
— Wykrwawię się — powiedziała abiturientka i zaczęła wycierać się chustką.
— Czy dasz radę iść? — powstrzymując z trudem mdłości, wydusił z siebie abiturient.
— Włożę spodnie i spróbuję...
Właśnie zapinała guzik przy dżinsach, gdy zupełnie blisko zaszeleściło żyto i rozległ się głośny, świdrujący gwizd. Abiturienci odwrócili się w stronę dźwięku i ujrzeli mężczyznę w białym, jedwabnym garniturze, zielonej koszuli i żółtym słomianym kanotierze. Ów podniósł wysoko cienki, drewniany kij, jak dyrygent podnosi batutę na sekundę przed rozpoczęciem uwertury, i powiedział:
— Jak widać, wymięliście spory kawałek żyta. Trzeba was ukarać. Ale biorąc pod uwagę zaistniałe warunki, kara nie będzie zbyt ciężka. Koło waszych nóg leży kamień. Weźcie go, wynieście z pola i rzućcie przy drodze. Jestem Polowikiem i strasznie nie lubię kamieni, leżących na polach.
Po tych słowach Polowik upadł w żyto, twarzą do góry i po polu rozeszły się fale, jak kręgi na wodzie, gdy rzucić w nią kamień.
Abiturient ledwie zdołał podnieść ciężki głaz i ruszył chwiejnym krokiem w stronę drogi. Abiturientka szła za nim i niosła zabrudzoną marynarkę.
Ostatni egzamin abiturient zdał celująco, a abiturientce nie udało się — dostała dwóję. Radość i żal uczcili osobno: ona oglądała pornosy na wideo, a on pił z kolegami gorzką nalewkę „Biełaruskaja Aryhinalnaja”.
Alina Wawrzeniuk
Pastuszek
Od samego rana siąpił deszcz. Pastuszek szedł za stadem i raz po raz poprawiał na głowie nieco za dużą, bo dziadkową, czapkę z daszkiem. Fufajka nasiąkła wilgocią i zrobiła się ciężka. Deszczyk kapał na błyszczącą żwirówkę, na łaciate stado krów, na wygony, na przydrożne zarośla, na cały Boży świat... Chłopca zostawili na drodze do pilnowania, aby ani jedna krowa nie wyszła na żwirówkę i aby, broń Boże, nie zabiła jej wywrotka.
W fufajce miał paczkę papierosów „Pryma” i zapałki. Pastuszka korciło, by sobie zapalić, ale wstydził się starych kobiet, które na pewno powiedziałyby jego babci, że palił. Chłopak był akurat w tym wieku, kiedy zaczyna się palić zaciągając się, ale minie jeszcze rok czy dwa zanim przestanie wstydzić się palenia na oczach dorosłych.
Krowy skubały mizerną trawę na nasypie żwirówki. Deszcz powoli ucichł. Chłodnawy wiatr gnał po niebie z początku ciemne, potem coraz jaśniejsze a w końcu całkiem białe obłoki. Wysoko, w błękicie pojawiło się oślepiające słońce. Pasący pognali krowy na łąkę. Chłopiec miał za zadanie zapędzać stado od rzeczki. Zrzucił fufajkę i czapkę, bo słońce nieźle już przypiekało. Zachciało mu się pić, ale woda w rzece po deszczu była wysoka i miała rudą barwę. Pastuszek podbiegł do starej kobiety, która pilnowała krów od strony pola, by nie wydeptały gryki. U starej znalazła się butelka mleka, zakorkowana gazetą. Chłopak wypił połowę, podziękował i poszedł sobie nad rzekę. Ale po kilku krokach zatrzymał się, by jeszcze raz powiedzieć „dziękuję za mleko”. Stara kobieta stała na skraju czerwonego pola z gryką, twarzą do chłopca. Spod długiej czarnej spódnicy, pomiędzy rozstawionymi bosymi nogami, na niską trawę, spadał szeleszcząc połyskujący strumień. Chłopak poczerwieniał. Jak zaczarowany, wpatrywał się w lśniącą strugę, która przy zetknięciu z ziemią rozpryskiwała się na drobniutkie diamenciki.
— Czego stoisz? Idź sobie. Stara już jestem — odezwała się kobieta. — Czy sam tak nie robisz?
— Robię — odpowiedział Pastuszek i odwrócił się do niej plecami.
Wieczorem znowu zbierało się na deszcz. I kiedy przypędzili stado do wioski, Pastuszek od razu pobiegł na mokradła do chłopaków rozpalających ognisko, aby zdążyć przed deszczem opowiedzieć o tym, jak stara sikała stojąc i nawet spódnicy do góry nie podniosła. Zaczął siąpić deszcz. Pastuszek dobiegł do ogniska. Jednak nikomu nic nie powiedział — wstydził się.
Halina Maksymiuk
Korespondentka
Witajcie!
Na wstępie proszę: musicie jak najszybciej przeczytać mój list na antenie. List może być przestrogą dla wielu osób. Może także zmusi je do zastanowienia się nad własnym postępowaniem.
Od dwóch lat regularnie zajmuję się masturbacją — seksem sama ze sobą.
Pierwszy raz zaspokoiłam siebie w wieku czternastu lat. Zawsze pociągało mnie własne ciało. Lubiłam stać przed lustrem i oglądać swoją twarz. Włączałam muzykę, poruszałam się i obserwowałam swoje odbicie. Wpadłam na pomysł, żeby rozbierać się i tańczyć nago. To przyszło samo z siebie. Najpierw nie rozumiałam, co się dzieje. Ręce same pieściły piersi, palce odnajdywały przyjemne strefy — gładziły brzuch i uda, póki nie trafiły w sekretne miejsce. Było nad wyraz dobrze.
Tańce przed lustrem zawładnęły wszystkimi myślami, wszystkimi marzeniami, przesłoniły wszystkie pragnienia... Tańczyłam — tańczyłam każdego dnia.
Mam szesnaście lat. Jestem dość atrakcyjną dziewczyną i wielu chłopców darzy mnie sympatią ... Znam wielu mężczyzn, ale w odróżnieniu od innych dziewcząt jestem nadal cnotliwa, jeśli tylko można tak powiedzieć o dziewczynie, która codziennie z zachwytem wpatruje się w lustro... Miałam niezliczoną ilość okazji, aby stracić cnotę, ale... Czy to potrzebne? Zadowalam się sama w zupełności. Powiem więcej, żaden ze znajomych mężczyzn nie pociąga mnie seksualnie. Dosyć dziwne, prawda? Wstręt wywołują we mnie również dziewczęta, szczególnie te, które zaspokajają się oglądając zdjęcia znanych aktorów telewizyjnych. Całkiem niezrozumiałe zboczenie! Niedawno doszłam do wniosku, że nie podobają mi się ani kobiety, ani mężczyźni i przeraziłam się. To straszne, że nigdy nie urodzę dziecka, nie będę matką... Boję się, dokładnie tak, boję się seksu z mężczyznami. Nawet nie to, że się boję, brzydzę się seksu z mężczyznami. Na samą myśl, że obok mnie i we mnie może być mężczyzna robi mi się niedobrze.
Może jestem nienormalna i powinnam się leczyć?
Nie wiem do kogo się zwrócić, bo moje ukochane odbicie w lustrze tylko zadaje pytania. A gdzie jest odpowiedź?
A zresztą, nie czytajcie mego listu na antenie, bo wiem, że seks z samą sobą to najprzyjemniejsze zajęcie na świecie. A jeśli ktoś nie zgadza się z tym, to tylko dlatego, że nie wie, co dobre.
Bóg z wami.
Cześć!
Alina Wawrzeniuk
Domowik — 5
Domowik przyglądał się z ciemnego kąta kobiecie siedzącej za biurkiem i próbującej napisać list do redakcji popularnego czasopisma. Lampka jasno oświetlała kartki wyrwane ze szkolnego zeszytu. Domowik czytał:
„Szanowna redakcjo „ABC”!
Nazywam się Andżelika. Mam dwadzieścia dwa lata. Jestem sekretarką. Ale moim głównym zajęciem jest prostytucja”.
Kobieta przerwała pisanie, przeczytała, skreśliła imię „Andżelika” i wpisała „Irena”. Domowik nie wiadomo dlaczego puścił oczko. Kobieta ugryzła końcówkę długopisu, zamazała „Irena” i wpisała „Halina”. Ale i „Halina” długo się nie uchowało, na zabazgranym miejscu pojawiło się nietypowe i staroświeckie imię Kunegunda. Domowik niczego nie pojmując wzruszył ramionami.
Pisała dalej:
„Cnotę straciłam mając trzynaście lat. Naszą klasę wzięli do ochotniczego hufca pracy. Tutaj poznałam dziewczynę ze starszej klasy, która zabawiała się z chłopakami i wcale się z tym nie kryła, przynajmniej przede mną. Mnie też proponowano wielokrotnie, bym się zabawiła i zajęła seksem, ale ciągle odmawiałam, dopóki starsza koleżanka nie nazwała mnie debilką, bo seks, jak twierdziła, wcale nie sprawia bólu, a odwrotnie, jest bardzo przyjemny i wcześniej czy później zajmują się nim wszyscy normalni ludzie. Zgodziłam się pójść z dwoma chłopakami, byli z tej samej klasy co moja koleżanka i mieli doświadczenie w takich sprawach. Po tym wypadzie wymykaliśmy się we trójkę z obozu co noc.
Kiedy wróciłam do miasta, chłopcy z mojego podwórka w jakiś sposób dowiedzieli się o moich obozowych przygodach. Na pewno ktoś nas wyśledził. Chłopcy zaczęli dybać na mnie w klatce, kilkakrotnie usiłowali zgwałcić, bo nie chciałam, jak powiadali, iść z nimi do łóżka. Pewnego razu powiedzieli, że już więcej nie będą mnie nagabywać i zaproponowali uczcić to butelką wina. Siedzieliśmy na skrzyniach w piwnicy i piliśmy gorzko-słodki „Wermut”. Tak się upiłam, że straciłam przytomność, jak powiadają, odleciałam. Chłopcy rozebrali mnie do naga i zgwałcili, na dodatek przynieśli aparat fotograficzny i sfotografowali mnie w różnych pozycjach, nawet z penisem w ustach. Po kilku dniach, kiedy znowu odmówiłam pójścia z nimi do piwnicy, pokazali mi zdjęcia i zagrozili, że podarują je dyrektorowi szkoły i mojej mamie. Wybrałam piwnicę. Chodziłam tam prawie każdego dnia. Chłopcy przyprowadzali swoich znajomych, którym za pieniądze pozwalali „poleżeć” ze mną. Wszystkie pieniądze szły na wino i papierosy. W końcu zaszłam w ciążę, bo o żadnych środkach antykoncepcyjnych nie było mowy. Trzeba było zrobić skrobankę. Podczas gdy ja chodziłam do ginekologów, moje miejsce zajęły inne dziewczyny. Na początku bardzo mnie to ucieszyło, ale po miesiącu czy dwóch zrozumiałam, że lubię seks i lubię oddawać się mężczyznom, i dobrze, gdy jest ich kilku, bo jeden, kimkolwiek by nie był, wszystko jedno, nie zdoła mnie zaspokoić...
Wieczorami siedziałam w domu, pisałam i czytałam swój dziennik. Ciągle nie mogłam zdecydować, co mam robić.
Dziennik ten mam do dziś. Oto, co w nim zapisałam...
„Wróciłam z przychodni. Matka niczego się nie domyśliła. A miałam już 46 chłopaków w wieku 16-18 lat i 28 mężczyzn w wieku 19-25 lat. Byli i starsi, ale nie zanotowałam ich imion”.
Kobieta zaczęła czytać list od początku. Dokładnie zakreśliła „z penisem w ustach” i napisała „z butelką wina”. Ilość mężczyzn, którzy ją mieli przed skrobanką, wzrosła dwukrotnie.
Domowik bezgłośnie wyszedł z mieszkania, usiadł w klatce na poręczy (dom był stary z szerokimi, dębowymi, lakierowanymi poręczami) i zapalił papierosa.
A kobieta pisała dalej:
„Od mężczyzn odpoczywałam przez miesiąc, a potem poszłam na dworzec i zaczęłam podrywać klientów. Znałam kilka niekrępujących miejsc — za garażami i na strychach. Klienci zazwyczaj spieszyli się i załatwiali sprawę bardzo szybko. Umawiałam się na pięć rubli, ale spotykało się też i takich, którzy nie chcieli płacić w ogóle. Tak czy inaczej, za dzień zarabiałam pół setki. Do domu wracałam taksówką. Siadałam obok kierowcy, zakładałam nogę na nogę... A na dworcu pracowałam w mini spódniczce — tak było poręczniej. Prawie wszyscy kierowcy proponowali dziesiątaka, i co dziwniejsze — ani jeden nie oszukał. Pewnie się bali, że jestem niepełnoletnia i zapiszę numer taksówki, a potem zamelduję. Teraz rozumiem, ale wtedy nie łamałam sobie głowy takimi drobiazgami”.
Kobieta odłożyła długopis, przeciągnęła się jak młoda kotka i poszła do kuchni, gdzie zaparzyła kawę, z lodówki wyjęła lody i przyrządziła sobie café glacé. Z wysoką szklanką słodkiego napoju wróciła do biurka.
„Jeden z taksówkarzy poradził mi, bym popracowała na wielkich magistralach. No i spróbowałam tego szczęścia. Wyjeżdżałam za miasto, wychodziłam na trasę, jakieś 5-6 kilometrów od obwodnicy i kiedy widziałam wielką brykę, rozchylałam kurtkę ukazując nagie piersi lub zadzierałam spódnicę, pod którą, rzecz jasna, nie było nic oprócz mojej urody. Jechałam z kierowcami przez dzień lub dwa. Karmili mnie i poili, a ja płaciłam im swoim ciałem. Jeśli miałam szczęście, dostawałam pieniądze na pożegnanie. Ale trasy prędko mi obrzydły. Latem jeszcze można wytrzymać, ale jesienią czy zimą to zajęcie dla prostytutek po pięćdziesiątce”.
Kobieta dopiła mrożoną kawę i odniosła brudną szklankę do kuchni. W przedpokoju omal nie zderzyła się z Domowikiem, ale ten zdążył usunąć się do zbawiennego kąta.
„Trasy zamieniłam na bary. W barach zazwyczaj pracują uczennice i studentki pierwszego roku. Oddają się w męskich toaletach. Stawki są mizerne: stosunek waginalny — 5 rubli, oralny — 3 ruble. W jednym barze siksy zbiły cenę tak nisko, że nawet do pochwy kosztowało 1 rubel. Mężczyźni boją się w takich warunkach odbywać stosunki dopochwowe — choroby, wszy... Wolą minetę. Zadowolone idiotki biorą i ściskają w garści wyświechtane jednorublowe papierki.
Praca w barze jest prosta. Wchodzi się, siada przy stoliku, robi smutną minę. Klient podchodzi i sam składa propozycję, pozostaje jedynie ustalić cenę. Idzie się do toalety.
Bywało i tak, że nie zdążyłam się ubrać, a już do drzwi kabiny pukali następni. Otwierałam, tam czekało pięciu chłopa. I któryś z uśmieszkiem mówił: „No co, rzucimy po trojaku?” Rozbierałam się do naga, lub zrzucałam tylko górę, jak chcieli, klękałam i robiłam minetę. Większość mężczyzn zmusza do łykania spermy, a ja nie lubię, kiedy w takim momencie ktoś się na mnie gapi. A oni nie tylko patrzyli, jeszcze komentowali. Zapłacone — patrzymy i komentujemy. I co im powiesz?”
Kobieta podeszła do okna i oparła się czołem o szybę. W ciemności ze zgrzytem przejechał oświetlony tramwaj z czarnymi sylwetkami samotnych pasażerów. Wróciła do pisania listu:
„Praca w barze jest prosta, ale ryzykowna.
Pewnego razu małoletnie konkurentki dały mi nauczkę. Pracowałam w wąziutkiej, niewygodnej kabinie. Nagle drzwi spadają z zawiasów, chwytają mnie za włosy, klient gdzieś się ulatnia. Wloką mnie przez kabinę z pisuarami do łazienki i rzucają na śliską podłogę. Wokół cisną się chłopcy, a kilka umalowanych ciź śmieje się i krzyczy. Mam na sobie tylko rajstopy, siedzę na podłodze i nie mogę skapować, co się dzieje. Zaczynają mnie bić, nazywają to „bujaniem na kopach”. Potem gwałcą. Nawet nie krzyczę, boję się, że będzie jeszcze gorzej i mogą nawet zabić. Podłoga jest mokra, śmierdząca. A oni, żeby nie ubrudzić sobie spodni, podkładają sobie pod kolana moją sukienkę, sukinsyny...”
Kobieta wykreśliła słowo „sukinsyny”.
„Wyciągnęli mnie na ulicę i porzucili na chodniku. Goła, z ubraniem w strzępach schowałam się w chaszczach i tam płacząc ubierałam się w mokre łachmany. Doczekałam do nocy, żeby dojść do domu, żeby ludzie...”
Domowik wyszedł z ciemnego kąta na środek pokoju i powiedział:
— Dobry wieczór, dzieweczko!
Kobieta drgnęła bojąc się obejrzeć za siebie. Domowik podszedł do biurka, zebrał zapisane kartki, złożył je w stosik i porwał na drobne kawałeczki. Kobieta poruszyła się, chcąc ratować swoje zapiski, ale powstrzymał ją strach.
— Lubisz mężczyzn? — zapytał Domowik, kiedy cały stół pokrył się białymi strzępkami papieru.
— Lubię — wyszeptała przerażona.
— Pościel łóżko, bo już zapomniałem, kiedy ostatni raz używałem poduszki...
Kobieta posłusznie spełniła polecenie.
O takiej nocy, jak ta spędzona z Domowikiem, kobieta nawet nie śniła. A w snach posiadł ją i niedźwiedź, i koń, i nawet słoń, który sprawił jej największą rozkosz.
Nad ranem Domowik wyszedł. Kobieta widziała przez okno, jak wsiadł do pustego, oświetlonego tramwaju.
Listów do redakcji popularnego czasopisma „ABC” kobieta już więcej nie pisała.
Halina Maksymiuk
Chut
Chut? Wieczorem można zobaczyć go lecącego po niebie, ognistego człekoptaka. Kiedy pozostawia czerwony ślad, znak to, że niesie złoto gospodarzom, a kiedy na niebie widać niebieski — ma w rękach chleb.
Wcześniej Chut mieszkał po wsiach, chował się na strychach, a teraz można go spotkać nawet w mieście. Chut lubi mansardy malarzy. Jeden z pejzażystów opowiedział mi taką oto historię:
— Wchodzę do pracowni i na swoim nieukończonym płótnie widzę bazgraninę... Jakby zabawiał się jakiś głupi dzieciak. Dużo pracy włożyłem w ten pejzaż, chciałem namalować mżawkę i prawie mi się udało. Nawet czuć było chłód bijący od płótna. A tu, proszę, domalowane żółciuchne słońce, kiczowate — z wyłupiastymi oczkami i szeroką gębą. No i ten napis: „Smętnie. Dupa nie malarz!!!” Chciałem pójść na posterunek i złożyć skargę, ale potem przyszło mi do głowy, że to mógł być głupi dowcip znajomych. Bóg z nimi, pomyślałem. Zamalowałem napis i słońce.
Następnego dnia z mojej lodówki znikły jajka i kostka masła. Opowiedziałem o wszystkim znajomemu, a ten powiedział bez zastanowienia, że to był Chut i poradził, bym zrobił jajecznicę i przywołał go takimi słowami:
„Chucie, Chucie, chodź tu do mnie, mam dla ciebie poczęstunek, twoją ulubioną jajecznicę!” Żeby nie obrazić znajomego, obiecałem mu, że wykonam wszystko co mi poradził. Ale w głębi duszy myślałem sobie, że mój znajomy jest zwyczajnym wariatem. Sam zresztą nie byłem inny. Wróciwszy do pracowni zrobiłem sobie jajecznicę i postanowiłem przywołać Chuta. Co z tego wyniknie? Pewnie nic. Postawiłem na stół patelnię z wereszczaką i mówię: „Chucie, Chucie, chodź tu do mnie...” Nie zdążyłem skończyć, gdy raptem otworzyły się drzwi na strych. Chowam tam swoje płótna i różne narzędzia, żeby mieć więcej miejsca w pracowni. Wychodzi do mnie poczwara, ni to człowiek, ni to ptak... Trudno tak od razu powiedzieć kto zacz. Ma głowę jak człowiek, tylko zamiast nosa orli dziób. Króciutkie ręce. Za plecami wiszą skrzydła. Cały obrośnięty piórami. Nie ma nóg, tylko wielkie kurze łapy i czarne pazury. Drapnął łapą po podłodze, aż drzazgi poleciały, i powiada: „Wołałeś mnie?” — „Wołałem — mówię — wołałem” — „Jajecznicę obiecałeś?” — „Obiecałem — mówię — obiecałem”. I tak sobie myślę: zaraz go zabiję i zrobię z niego straszydło, superstraszydło, straszydło nad straszydłami. Zanim zdążyłem to pomyśleć, Chut zjadł jajecznicę i ruszył w kierunku strychu. „A ty dokąd?” — pytam.
„Mam coś do załatwienia. A za poczęstunek dziękuję”. Poszedł na strych i zamknął za sobą drzwi. Podbiegłem do stołu, zajrzałem do patelni — pusta. Zwariowałem, myślę sobie, dalibóg, zwariowałem. I raptem patrzę: na stole leży złota moneta. Chwyciłem ją i wybiegłem z pracowni. Jubiler zapewnił mnie, że to najprawdziwsza carska moneta. Zrobiłem sobie z niej złoty ząb. Możesz go obejrzeć. Więcej, dzięki Bogu, Chuta nie widziałem i nie wołałem.
No, wiadomo, życie dla malarzy to bajka. Nawet od ich płócien może powiać chłodem. Można nie wierzyć w tę historię. Ale o Chucie opowiadał mi również pewien wieśniak, a temu wierzę.
— Było to tak. Pewien mężczyzna usłyszał, jak jego żona woła Chuta: „Chucie, Chucie, chodź tu do mnie, dam ci jajecznicę!” Kiedy żona wyszła zostawiwszy patelnię, mężczyzna zjadł jajecznicę. Chut wściekł się, że nabijają się z niego. W nocy podpalił dom i stodołę. Ludzie próbowali ugasić pożar, ale nie dali rady. Pogorzelec stał pośrodku podwórza i nie mógł uwierzyć, że to jajecznica była przyczyną pożaru. Stał, patrzył na pogorzelisko i zobaczył, że przy ganku leży stare koło. Złapał je i rzucił do sąsiedniego ogrodu. Nawet nie domyślał się, że jego wróg Chut zamienił się w koło. Co dalej? Mniej więcej po roku sąsiad był najbogatszym człowiekiem we wsi. To zasługa Chuta. Trzeba go szanować. Obiecałeś jajecznicę, to częstuj.
Tak opowiadał wieśniak. Ja sam nigdy Chuta nie widziałem, no i nigdy go nie wołałem, bo gdybym mu się nie spodobał, mógłby spalić i mój dom.
Alina Wawrzeniuk
Podwórniak
W barze mężczyzna zamówił tylko wódkę. Usiadł samotnie i pił w skupieniu, jakby pracował, dlatego nie zauważył znajomego, który również zamówił wódkę i teraz wzrokiem szukał wolnego miejsca.
— Sam już pijesz? — znajomy ucieszył się, bo znalazł wolne krzesło.
— Piję — beznamiętnie odpowiedział mężczyzna.
— Może napijemy się razem? — znajomy usiadł, nalał sobie pełny kieliszek i wypił nie stuknąwszy się, a potem dodał:
— Zmieniłeś się na twarzy... Może stało się coś, czego nie wiem? Może ktoś umarł?
— Nikt nie umarł, a szkoda, bo niechby lepiej zdechł.
— Kto taki? — zdziwił się ciekawski znajomy.
— Kto taki? Syn pokraki. Siedź i pij.
— Przebrałeś miarkę. Może już nie powinieneś pić, co?
— Dobra, dobra, nalewaj. Wypijmy, to opowiem.
Mężczyźni wypili po kielichu.
— Mam kłopot. Tydzień temu wsiadam rano do swojego opla i mam wrażenie, że jeździł nim ktoś obcy. Wiesz przecież, że swego opla traktuję tak jak żonę, a może i lepiej. I wcale się z tym nie kryję. Miałem cacko, a nie samochód, a tu widzę, że brudny. A i benzyny tylko tyle, żeby do stacji dojechać. Kto? Co? Nie wiadomo. Może mi się zdaje, pomyślałem sobie. I myślałem tak tylko do następnego ranka, bo zapisałem sobie wskazanie licznika, a z rana mam już trzy stówy nowych, nie swoich kilometrów. Co robić? Nie wiem! Jakkolwiek się starałem, nie upilnowałem złodzieja. Raz tylko widziałem podejrzanego typa w długim płaszczu i z laską. Ruszyłem za nim, ale skręcił za róg. Dopóki dobiegłem do rogu, nikogo już tam nie było. Jakby się pod ziemię zapadł. Co mam teraz robić? Opla szkoda. To przecież samochód, potrzebuje odpowiedniego podejścia, a nie tak, żeby tylko wsiąść i pojechać.
— Nie przejmuj się. Nalej jeszcze po jednym, a ja ci powiem, co trzeba zrobić z tym synem pokraki.
Mężczyźni dźwięcznie stuknęli się i wypili.
— Tylko sobie nie pomyśl, że jestem stuknięty — powiedział znajomy. — To Podwórniak jeździ twoim oplem.
— Dla mnie to może być nawet sam diabeł, powiedz tylko, jak bydlaka odzwyczaić od mego samochodu.
Znajomy powiedział mu, jak wykurzyć Podwórniaka. Właściciel opla wysłuchał, podziękował i wyszedł z baru.
Z domu wziął parafinową świecę (bo woskowej nie miał), zapałki i święty obrazek. Pół nocy przeleżał na podłodze swojego ukochanego opla. Zaczął już nawet po cichu kląć znajomego i jego sposoby, gdy usłyszał, że drzwiczki opla ostrożnie się otwierają. Nagle wyleciały mu z głowy wszystkie rady znajomego i zamiast tego, żeby zapalić świeczkę i świętym obrazkiem nastraszyć Podwórniaka, schwycił go za gardło. I to był błąd, bo straszliwe uderzenie pozbawiło go przytomności. Podwórniak nie tylko stłukł właściciela wypieszczonego opla, ale i zdemolował samochód: laską rozbił przednią szybę, nożem poprzecinał opony, porozbijał światła, pociął siedzenia, zepsuł radio, zmiażdżył gaźnik, porozrywał przewody, wylał na ziemię olej i benzynę — wybebeszył opla na amen.
Właściciel, gdy tylko doszedł do siebie, zgłosił zajście na posterunku, ale mimo wysiłków przestępcy nie odnaleziono. Właściciel musiał więc naprawić opla na własny koszt.
Więcej już nikt tego samochodu się nie czepiał, więc można powiedzieć, że sprawdziły się słowa znajomego, który stwierdził: „Podwórniak jeździ tylko nowymi, błyszczącymi cackami...”
Tomasz Sajewicz
Piosenkarka
Piosenkarka miała słaby głos. Ale ukończyła filozofię i odznaczała się dobrym gustem. Wykształcenie pomagało jej wybierać teksty, a gust maskował słabizny wokalistyki. Dlatego też miała udane nagrania w radio. Melodie wymyślała sama, ale na nagrania zapraszała muzyków z grup rockowych i z konserwatorium.
Muzyków było wielu — niektórzy przychodzili pograć, inni posłuchać, a jeszcze inni wypić herbatę. Podczas jednej z prób wybuchła kłótnia. Piosenkarka nie zgodziła się na solówkę zaproponowaną przez wiolonczelistkę. Ta zaś zaczęła upierać się przy swoim wariancie. Stronę wiolonczelistki wzięła także skrzypaczka. Wówczas Piosenkarka wyprosiła obie z mieszkania. Wychodząc, wiolonczelistka ze skrzypaczką przypomniały obecnym, że Piosenkarka ma słaby głos. A także zapewniły wszystkich, że w takim zestawie grać i nagrywać w radio więcej nie będą. Piosenkarka też nie pozostała im dłużna, kiedy tamte czekały na windę.
Krytyk muzyczny, który w tym czasie popijał herbatę, postanowił pocieszyć skrzywdzoną. Wyjął z teczki butelkę wina i postawił na stole. Piosenkarka i krytyk wypili porto do dna. Piosenkarka uspokoiła się, krytyk zaś się podniecił, bo chciał przejść od pocieszania teoretycznego do praktycznego. Pogłaskał zarośnięty ryżą szczeciną podbródek i rzekł:
— Masz doskonały gust.
— Mam słaby i nie oszlifowany głos — smutno odrzekła Piosenkarka.
— Masz znakomitą postawę i długie nogi, cudownie wyglądasz na scenie.
— A w życiu wyglądam beznadziejnie? — zapytała ironicznie.
— Gdy jesteś obok, twoje nogi podobają mi się dwa razy więcej niż na scenie...
— A co ci się podoba w moich nogach? — Piosenkarka podciągnęła spódnicę i odsłoniła kolana.
Krytyk przyklęknął koło krzesła Piosenkarki i wyszeptał:
— Podoba mi się wszystko powyżej twoich kolan...
— Podobają ci się uda? — kobieta była dokładna.
— Uda i... — krytyk pocałował udo Piosenkarki tuż przy rąbku podciągniętej spódnicy.
— Jaki jesteś kłujący! Dlaczego się nie ogoliłeś?
Uszy krytyka poczerwieniały, gdy się usprawiedliwiał:
— W akademiku już drugi dzień nie ma ciepłej wody...
Nagle rozległ się dzwonek u drzwi. Piosenkarka obciągnęła spódnicę i pobiegła otworzyć. Krytyk wstał z kolan i usiadł na stole. Jego nieogolona twarz spochmurniała z rozczarowania. Do mieszkania wpadła zdyszana kobieta z szeroko rozwartymi oczami — menedżerka Piosenkarki.
— Przepędziłaś skrzypaczkę i wiolonczelistkę?! Zadzwoniły i powiedziały, że nie będą z tobą występować. Szukałam ich przez miesiąc, a ty popróbowałaś z nimi tylko tydzień i przepędziłaś. Nawet się mnie nie poradziłaś. Gdzie ja ci znajdę nowe? — wyrzuciła menedżerka jednym tchem.
— One są uparte, tępe i nie umieją improwizować — pewnie broniła się Piosenkarka.
— U ciebie wszyscy są tępi i niczego nie umieją. Ale ja ci przebaczam...
— Co mi przebaczasz? Czy zrobiłam coś złego?
— Za tydzień masz nagranie, skąd weźmiemy muzyków?
— Masz coś wypić? — wciął się w spięcie krytyk.
— Jak się domyśliłeś? — zdziwiła się menedżerka.
— Ujrzałem to w twoich krągłych oczętach — krytyk podszedł do menedżerki, wsunął rękę do jej torby i wyciągnął butelkę wódki, tak jak magik wyciąga królika z cylindra.
— Szyjka wystawała — zepsuła sztuczkę Piosenkarka.
Menedżerka, krytyk i Piosenkarka pili do drugiej w nocy. Kiedy skończył się alkohol, krytyk poszedł na postój taksówek i przyniósł jeszcze. Wreszcie Piosenkarka powiedziała, że chce się położyć. Krytyk muzyczny szeroko ziewnął i też wyraził życzenie przespania się. Menedżerka nic nie powiedziała, tylko kiwnęła głową na znak zgody. Położyli się na kanapie we trójkę — menedżerka przy ścianie, krytyk pośrodku, a Piosenkarka z brzegu.
— Nie lubię mężczyzn — głośno wyszeptała menedżerka.
— Ja też nie lubię — odezwała się Piosenkarka.
Krytyk chciał powiedzieć, że on też nie lubi mężczyzn, ale przemilczał.
Piosenkarka wysunęła rękę spod kołdry i zaczęła delikatnie pieścić włosy menedżerki. Krytyk leżał nieruchomo i nie wiedział, co ma powiedzieć i zrobić. Tymczasem menedżerka przylgnęła doń całym ciałem, ale tylko po to, by mogła poręczniej pieścić Piosenkarkę.
— Mogę popieścić twój nos? — zapytała menedżerkę Piosenkarka.
— Oczywiście. Podoba ci się mój nos?
— I nos, i oczy, i plecy, i piersi... Ale nie mogę ich dotknąć przez tego tu krytykanta.
Krytyk muzyczny strząsnął z siebie kobiece ręce i zlazł z kanapy.
— Zboczone siksy, lesby, idiotki... — mamrotał.
— Idź precz! — wykrzyknęła Piosenkarka zdumiewająco trzeźwym głosem.
Krytyk zapalił światło i zaczął się ubierać. Kobiety usiadły na kanapie. Dłoń piosenkarki leżała między udami menedżerki.
— Może i jego przepędzam niepotrzebnie? — zapytała Piosenkarka swoją partnerkę.
— Masz rację we wszystkim co robisz i za to cię kocham.
Krytyk muzyczny głośno trzasnął drzwiami.
Kroczył pustymi ulicami i obmyślał złośliwy artykuł o Piosenkarce. Krytyk miał wykształcenie muzyczne i słuch absolutny. Dlatego też był przekonany, że ma prawo napisać o słabym wokalu. A w podtekście postanowił zasugerować skłonności lesbijskie tak zwanej gwiazdy współczesnej estrady. Długo dobijał się do drzwi akademika, które jednak pozostały zamknięte. Wówczas postanowił dostać się do swego pokoju na piątym piętrze po balkonach. Przełaził z balkonu na balkon, jak robił to już wielokrotnie, i myślał o artykule.
Gdyby nie utrzymał się i spadł na asfalt, ostatnie jego słowa brzmiałyby: „Piosenkarka miała słaby głos!”
Bo tak mianowicie rozpoczynał się jego złośliwy artykuł: Piosenkarka miała...
Jan Maksymiuk
Frontowiec
Pili we trzech. Siedzieli za sklepem spożywczym na plastykowych skrzynkach i polewali do szklanek mocny „Ahdam”. Oblewali powrót Frontowca, który odsłużywszy półtora roku w Afganistanie, właśnie wrócił zdrów i wesół. Czy to nie powód do wypicia?!
— ... dwóch położyłem. Oni z nożami, a ja z pasem — chwalił się Frontowiec. — I położyłem...
Mówił długo, z dumą i zarozumialstwem. Jego kumple nie służyli w wojsku, jeden był wiecznym studentem, a drugi, hippis z przekonania, mając do wyboru wojsko lub wariatkowo, wybrał to drugie. Dlatego Frontowiec uważał, że ma prawo się przechwalać.
— I trzech mogę położyć — kontynuował.
— Przestań zalewać — przystopował afgańskiego bohatera student.
— Co tam skamlesz, szczeniaku? — w oczach Frontowca błysnął zły ogień.
— Dajcie spokój, chłopaki — flegmatycznie odezwał się hippis.
— Wy dwaj na mnie jednego! — Frontowiec podniósł się ze skrzynki i wyciągnął pas ze spodni.
— Ja nie mam ochoty i wam też nie radzę, lepiej napijcie się wina — hippis ze współczuciem spojrzał na studenta.
Ten wstał. Frontowiec podniósł złożony we dwoje i naciągnięty pomiędzy czerwonymi żołnierskimi kułakami pas. Student stał odwrócony do niego bokiem, dlatego Frontowiec nie zauważył, jak ów rozgniótł w palcach niedopałek papierosa.
— Zaczynaj! — rzucił Frontowiec.
Hippis patrzył w szklankę z winem.
— Pasikonik! Czekaj, złapię pasikonika — student pochylił się nad trawą i podniósł zaciśniętą pięść.
— Złapałeś? — zainteresował się hippis i poprosił, by student wypuścił owada.
— Spójrz — student podszedł do Frontowca.
Wojak opuścił pas i wbił wzrok w zaciśniętą pięść studenta. Palce wyprostowały się, a ich właściciel zdmuchnął tytoniowe paprochy prosto w zdziwione oczy Frontowca. Oszukany złapał się za twarz. Student bez rozmachu, ale celnie uderzył prosto pod tchawicę. Frontowiec zgiął się wpół. Student splótł ręce i rąbnął go w kark. Frontowiec upadł na ziemię. Student usiadł na nim okrakiem i spytał:
— Masz dość?
Frontowiec jęknął i spróbował wydostać się spod zwycięzcy, ale nie dał rady.
— Poddaję się, złaź...
Student z Frontowcem zaczęli otrzepywać ubrania.
— Trzeba jeszcze wypić — zaproponował hippis.
Wysłali go po wino.
Frontowiec usiadł na skrzynce, zapalił papierosa i powiedział:
— Przed wojskiem nie darowałbym takiego żartu. A teraz jest mi wszystko jedno, przegrałem czy wygrałem. Przyzwyczaiłem się nie zwracać na nic uwagi, nawet na siebie. Obojętność to mój normalny stan, nawet kiedy coś mi odbije, to jestem agresywny tylko na zewnątrz, a w środku całkiem spokojny. Ten spokój poczułem w wojsku, pół roku przed cywilem. Przez te sześć miesięcy śniłem wciąż ten sam sen. Spokojny sen. Niby idę do sklepu, kupuję butelkę taniego wina i topiony serek, wchodzę do klatki schodowej, siadam na podłodze przy grzejniku, piję z gwinta i zagryzam serkiem. I to wszystko. Najlepsze ze wszystkiego, to wejść do klatki i wypić. Więcej niczego nie trzeba.
Wrócił hippis. Naleli wina i trącili się szklankami.
Igor Iwaniuk
Windownik — 1
Kobieta weszła do windy i nacisnęła guzik z numerem 6.
„666 — znak diabła! Co za bzdury, w naszym wieku — wind — myśleć o diable?” — snuła rozważania.
Winda stanęła. Kobieta obróciła się w stronę drzwi, ale te się nie rozsunęły.
„Utknęłam... Winda się zepsuła... Boże — przemknęło jej w myślach — co robić?”
— Czekać! — usłyszała za plecami i skamieniała.
Opanowała się jednak i spróbowała spojrzeć za siebie, ale silne, zimne ręce nie pozwoliły jej na to.
— Będę krzyczeć! — uprzedziła.
— Krzycz! Na krzyk zbiegną się ludzie, mnóstwo ludzi... Wyłamią drzwi. Płacząc, zaczniesz im opowiadać, że próbowano cię zgwałcić. Ale kabina będzie pusta. I wszyscy pomyślą, że uciekłaś z wariatkowa, i że trzeba jak najszybciej oddać lekarzom ich pacjentkę. Zaczną cię uspokajać, ale nie ze współczuciem, tylko ostrożnie, z lękiem. Sąsiadka spod 345, sto kilo żywej wagi ze złośliwym pieskiem na ręku, wezwie sanitariuszy. Spróbujesz się wyrwać, uciec i dopiero narobisz sobie kłopotów. Przywiążą cię do noszy. I tak wywalczysz sobie czterdzieści dni niewoli w domu wariatów. No więc wybieraj: albo zrobisz wszystko, co rozkażę, albo trafisz do szpitala.
— Heeej! Kto tam przetrzymuje windę? — rozległo się po klatce schodowej.
Kobieta poznała nachalny głos sąsiadki spod 345.
— Poznajesz ten głos? — usłyszała za plecami zadowolony szept.
— Poznaję...
— A teraz policzę do trzech i zaszczeka jej pies. Raz... Dwa...
— Nie trzeba.
— Za późno! Trzy!
Wściekłe ujadanie wypełniło całą klatkę schodową.
— Czego pan chce? — wykrztusiła kobieta przez łzy.
— Odrobiny czułości.
Zimne, silne ręce frunęły po kobiecych udach.
Przestępując z nogi na nogę kobieta zdjęła majtki. Podporządkowując się pewnym rękom rozstawiła nogi, nachyliła się i ujrzała jak czubki jej pantofli odrywają się od podłogi.
Kabina windy zadygotała, zazgrzytały liny, rytmiczny stukot poniósł się po klatce schodowej.
Na parterze koło niebieskich skrzynek pocztowych stała kobieta spod 345. Na rękach trzymała wyłupiastookiego pieska. Obok, przy drzwiach windy, mężczyzna o ziemistej twarzy palił papierosa. Trzymał za rękę dziewczynkę w wieku szkolnym.
— Znów Windownik się zabawia — mężczyzna wyrzucił niedopałek.
— Tylko nie przy dzieciach — twardo rzuciła kobieta w ziemistą twarz.
Dziewczynka pytająco zerknęła na mężczyznę — ów odwrócił wzrok.
Oleg Łatyszonek
Pożądliwiec
Młodzieniec stał pod lampą na przystanku trolejbusowym. Szeroko otwarte oczy zasnuła mgiełka alkoholowego oszołomienia.
Z ciemności wychynął Pożądliwiec w błyszczącym płaszczu i podszedł do niego.
— Przepraszam, młody człowieku, nie poczęstowałbyś mnie papierosem?
Młodzieniec bez zachwytu wyciągnął paczkę arabskich papierosów „Kleopatra”.
— I zapałki, jeśli to nie kłopot...
Szczodry młodzian, ochraniając dłońmi płomyczek od przeciągu, podał ogień. Pożądliwiec przypalił papierosa i pieszczotliwie przeciągnął ręką po przegubie chłopaka. Ten odskoczył i nastroszył się.
— Czego się boisz? — Pożądliwiec wypuścił dym nosem. — Mam ciekawą propozycję... Chodźmy do mnie. W mieszkaniu czeka kobieta. To ona prosiła mnie o papierosy. Wiesz, czasami tak się zdarza: jest kobieta, ochota i nie ma papierosów. I nie ma wyjścia, trzeba iść na ulicę i prosić. Jestem pewien, że będzie zadowolona, kiedy wrócę z tobą. I jeśli się zgodzisz, ta noc może być bardzo przyjemna...
Chłodna podejrzliwość błysnęła w zasnutych alkoholem oczach młodzieńca.
— A może ty jeszcze nie wiesz, co to znaczy kobieta?
— Wiem — pośpiesznie odpowiedział młodzieniec.
— To całkiem niedaleko...
Pożądliwiec z młodzieńcem weszli do klatki starego budynku.
— Pierwsze piętro — cicho powiedział Pożądliwiec
Na półpiętrze, w ciemnościach chwycił młodzieńca za rękę. Ten spróbował się uwolnić, ale skutki były mizerne. Pożądliwiec trzymał go mocno.
— Momencik... Widzę, że nie masz praktyki w postępowaniu z kobietami. I dlatego mam propozycję. Trzeba natychmiast pozbyć się napięcia, inaczej możesz znaleźć się w nieprzyjemnej sytuacji, twoja potencja może odmówić ci posłuszeństwa w najbardziej nieodpowiednim momencie. Pozwól, że pomogę...
Palce Pożądliwca szybko rozpięły guziki od spodni młodzieńca.
— O, doskonale! Napięty jak struna. Dawno takiego nie widziałem. Doskonale...
Pożądliwiec klęknął przed młodzieńcem. Ten zamknął oczy, bo zrobiło mu się niedobrze.
— A teraz można pójść i do kobiety — Pożądliwiec wytarł usta chusteczką.
Młodzieniec usiłował poprawić koszulę i w tym momencie otrzymał mocne uderzenie kastetem w podbródek.
Pożądliwiec zapiął guziki błyszczącego płaszcza, przestąpił przez nieprzytomnego młodzieńca i wyszedł z klatki w ciepłą noc.
Halina Maksymiuk
Strażak
Strażak chrapał na rozkraczonym tapczanie. Pełnia oświetlała jego nalaną twarz.
Furażerka z matową kokardą spoczywała obok aparatu telefonicznego. Telefonem raptownie wstrząsnął rzężący dzwonek.
Strażak poderwał się, jakby go ktoś z rozmachu dziabnął szydłem pod żebro.
— Straż pożarna! — wykaszlał do słuchawki.
— Zrobiłam kolację. Mogę przynieść? — zaproponował ciepły głos.
— Nieś! Nie musiałaś telefonować...
— A gdybyś był na wyjeździe...
— Wypluń to, bo jeszcze wykraczesz... Zasuwaj szybko, bo kiszki marsza grają.
Na drugim końcu odłożono słuchawkę.
Strażak włożył furażerkę, zapalił lampę na stole i wymamrotał pociemniałymi od tytoniu ustami:
— Zgiń, przepadnij, maro przeklęta.
Niskimi drzwiami wszedł do pokoju Kierowca. Tak jak i Strażak, miał na sobie dobrze dopasowaną bluzę i bryczesy. Tylko na zupełnie łysej głowie brakowało furażerki z kokardą.
— Łachudra żarcie niesie? — Kierowca łysiną ubódł powietrze.
— Sie wie — melancholijnie odpowiedział mu Strażak.
— Gadają, że przedtem szlajała się z wojakami.
— A mnie co do tego?
— Żeby tylko wszy nie przywlokła, bo potem się nie pozbędziemy — Kierowca rozwalił się na rozkraczonym tapczanie.
Strażak wyjął z bryczesów talię kart i rzucił ją w krąg światła pod lampą.
— Mieszaj.
— Żeby tylko syfka nie podłapać.
— Boisz się gryza, nie dawaj jej lizać. Mieszaj.
Kierowca i Strażak zdążyli z pięć razy obrócić w durnia, zanim weszła do nich kobieta w siwej peruce. Wprost na karty postawiła torbę, z której wystawał dziób chińskiego termosu.
— Koźlątka dzieciątka, to ja, wasza mamusia, mleczka wam przyniosłam, — zaszczebiotała kobieta z ziejącą czarną dziurą zamiast przedniego górnego zęba.
Strażak zgarnął karty ze stołu.
Kierowca odkrył, że w termosie zamiast herbaty znajduje się cukrowy samogon.
Strażak wychylił pół szklanki i wychuchnął:
— Pali.
— Szejdziesiąt woltów, pewnie, że pali — nocna znajoma podarowała im dziurawy uśmiech.
Po drugiej działce samogonu Strażak zdjął furażerkę, a po trzeciej rozpiął bluzę i zaproponował Kierowcy, aby ów wyszedł z pokoju.
Kierowca nie zaprotestował i szybko zniknął za niskimi drzwiami.
Ledwo Strażak z kobietą w siwej peruce z kręconymi włosami zdążyli ułożyć się wygodnie na tapczanie, gdy usłyszeli słowa:
— W dupsko jej zasadź.
Nad gołymi kochankami pochylał się ubrany w bluzę Kierowca, który swoje bryczesy akuratnie ułożył na stole.
Strażak niechętnie przerwał to, co zaczął. Położył się na plecach i założył ręce za głowę. Kobieta usiadła na nim i pochyliła się na tyle, ażeby Kierowca zdołał uczynić to, co proponował Strażakowi.
Gdy Strażak, Kierowca i kobieta nacieszyli się sobą, usiedli, aby dopić samogon.
Chiński termos szybko opróżnił się.
Szczerbata nocna znajoma wyszła.
— W środku mnie pali — poskarżył się Strażak.
— Ugaś wodą! — poradził Kierowca i ubódł spoconą łysiną powietrze.
Aleksander Maksymiuk
Poeta
W wieku 33 lat Poeta wreszcie wydał za własne pieniądze zbiorek wierszy.
Przywiózł z drukarni 20 paczek z cieniutkimi broszurkami i poukładał je pod łóżkiem.
Z opasłej „Encyklopedii Etnografii Białorusi” wyjął odłożone 500 rubli i stracił cały zapał, bo uświadomił sobie, że jest samotny, że nie ma kolegów, że kobiety, z którymi czasem się spotykał, nie pasują do tego uroczystego momentu w jego życiu, że znajomi i sąsiedzi nie zrozumieją z jakiej okazji robi imprezę w środku tygodnia... Gorączkowo przewracał kartki notesu, zatrzymał się przy nazwisku Dziennikarki. Nie chciał dzwonić, ale nie chciał też zostać sam.
— Dzisiaj mam święto. Ukazała się drukiem moja pierwsza książka. I...
— Przepraszam, ale ja pana nie pamiętam — usłyszał.
Zamurowało go i już chciał odłożyć słuchawkę, ale wziął głęboki oddech i kontynuował.
— Poeta wydał książkę i ma prawo zaprosić kobietę na uczczenie tego...
Po chwili byli już umówieni.
Spotkali się na skwerze przed teatrem.
— Jestem tu z uwagi na swoje zawodowe zainteresowania — powiadomiła na wstępie.
Podał kobiecie cieniutką broszurkę ze swoimi wierszami.
— Gratuluję — Dziennikarka wykonała rewerans.
„Wszystko co robię to jedna wielka pomyłka” — Poeta przypomniał sobie własny wers.
— To jak uczcimy to święto? — Dziennikarka przejęła inicjatywę.
— Trzeba kupić jakiś alkohol — bez entuzjazmu zaproponował autor.
U prywaciarza kupili „Napoleona”.
Dziennikarka zadzwoniła do domu i poprosiła męża, żeby odebrał syna z przedszkola. Na pytanie, gdzie pić koniak, zaproponowała, żeby usiąść w altance, wypić po łyku i ustalić, gdzie pójdą.
Po mniej więcej pół godzinie pusta butelka wylądowała w krzakach za altanką.
„Jest droga bez początku i końca” — podchmielony Poeta przypomniał sobie drugi wers.
— Muszę pójść do toalety — Dziennikarka wstała.
— Zaprowadzę — zerwał się Poeta.
Wzięli się za ręce i poszli przez krzaki do garaży.
— Idź, a ja popilnuję, czy nikt nie idzie — zaproponował.
— Możemy iść razem — popatrzyła prosto w oczy Poety.
Za garażem Dziennikarka zręcznie podrzuciła spódnicę i kucnęła. Poeta stał odwrócony twarzą do ściany garażu. Przeszkadzało mu podniecenie i Dziennikarka musiała długo czekać na niego. Patrzyła na mężczyznę, który załatwiał swoją potrzebę, na odrapaną ścianę i wcale nie wiązało się to z jej zawodowymi zainteresowaniami.
Poeta zapiął rozporek i zaproponował by pojść do niego. Dziennikarka przymknęła oczy na znak zgody. Wsiedli do trolejbusu i Poeta poczuł się troszkę nieswojo, bo miał w spodniach trochę więcej niż zwykle, gdy korzystał z usług komunikacji miejskiej. Poczuł się głupio stanąwszy twarzą w twarz ze znajomym Kamerzystą. Nie będąc w stanie wymyślić nic lepszego wybrnął z niezręcznej sytuacji zapraszając go do siebie. Kamerzysta przyjął propozycję.
W domu Poeta postawił na kuchennym stole schowaną na czarną godzinę wódkę. Po drugim kieliszku zuważył ze smutkiem, że Kamerzysta spodobał się Dziennikarce.
Poeta poczuł mdłości od wypitego alkoholu i poszedł wymiotować do toalety; gdy wrócił do kuchni, uczestników zaimprowizowanego święta poezji już nie było.
Wziął ze stołu zatłuszczony zbiorek i zobaczywszy na okładce ślad kieliszka z trudem powstrzymał łzy. Z książką w ręku, trzymając się ściany, poszedł spać. We własnym łóżku zobaczył nagą kobietę i głowę mężczyzny pomiędzy jej szeroko rozłożonymi udami. Nie od razu udało mu się rozpoznać w kochankach Kamerzystę i Dziennikarkę.
Nie przerwał ich gry miłosnej, wrócił do zastawionego stołu i zaczął czytać swoje wiersze.
Usnął przy stole.
Obudziwszy się zobaczył siedzącego na wprost chłopczyka, który z apetytem zajadał ciastka.
Poeta był pewien, że to sen, ale głosy dobiegające z przedpokoju przywróciły mu świadomość.
— Zaraz wychodzimy — cierpkim głosem powiedziała kobieta.
— Porozmawiamy w domu — w głosie nieznajomego słychać było niezadowolenie.
Poeta poczuł niedorzeczne podniecenie, przypomniając rozłożone uda kobiety i głowę mężczyzny między nimi.
— Tato! Wujek się obudził! — krzyknął chłopczyk i okruchy ciastek wypadły z jego pełnej buzi.
„Huknęły drzwi, zadźwięczał zamek” — przypomniał mu się kolejny wers.
Przeszedł się po pustym mieszkaniu, wrócił do kuchni i zmył naczynia.
Poeta porwał pohańbiony egzemplarz na strzępy i wyrzucił do kosza.
Alina Wawrzeniuk
Piwnicznik
W mieście zaczynał panować głód i z każdym dniem rosły kolejki po mleko i chleb.
Mężczyzna przywiózł ze wsi worek ziemniaków w zamian za wiertarkę i postawił go w piwnicy. Żona musiała raz w tygodniu schodzić po ziemniaki. Nie lubiła tych chwil, kiedy szła z latarką przez ciemne labirynty.
Od roku w mieście nie sprzedawali żarówek.
Po raz kolejny wzięła wiadro na warzywa i skierowała się do piwnicy.
Zamek do drzwi wejściowych nieźle zardzewiał i Kobieta miała kłopoty z przekręceniem klucza.
Krąg światła latarki przeskoczył z ceglanej ściany na zakurzone schody i załamał się. Kobieta ostrożnie przestąpiła próg. Wiadro poruszyło się, stuknęło o ścianę i w ciemnościach rozległ się metaliczny dźwięk.
W piwnicy nie było posadzki tylko zwyczajna ziemia, w której nieprzyjemnie grzęzły stopy; wydawało się, że zrobiono tak specjalnie, aby tłumić wszelkie dźwięki. Gęsta cisza miała zapach spróchniałych desek i kocich szczyn.
Kobieta szła powoli, ostrożnie, bojąc się nie wiadomo czego.
Raptem przed nią, z ciemności zeskoczył z rury na dół wielki kot. Pyliste światło latarki zamigotało w ściśniętej murami przestrzeni. Lustrzaną głębią spojrzały na Kobietę kocie oczy i w tym samym momencie usłyszała przenikliwe skrzypienie zawiasów. Zgasiła latarkę i wsłuchała się w ciszę. Usłyszała tylko bicie własnego serca.
Pstryknął wyłącznik i krąg światła na ścianie ujawnił kilka wulgarnych słów i amatorski rysunek przedstawiający różnice w anatomii kobiet i mężczyzn. Światło wstydliwie spełzło na podłogę.
Kobieta skręciła jeszcze raz, zatrzymała się obok obitych blachą drzwi i zaczęła otwierać zamek. Do jej uszu doleciały ledwo słyszalne kroki. Zastygła w bezruchu i nasłuchiwała, ale nie usłyszała niczego oprócz szumu krwi w skroniach.
Worek z ziemniakami stał w progu.
Kobieta powiesiła latarkę na długim gwoździu wbitym specjalnie przez męża.
Worek był zawiązany grubym sznurkiem na wielki supeł. Suchy, mocny zapach ziemniaków przyjemnie drażnił wyobraźnię głodnej kobiety. Ostrożnie, żeby nie poobijać, Kobieta zaczęła wkładać ziemniaki do wiadra. Wyobraziła sobie skwierczącą na ogniu patelnię z rumianymi, smażącymi się na słoninie ziemniakami, poczuła ich zapach.
Pewnie dlatego nie zauważyła wychodzącego z ciemności Piwnicznika.
Stanął przy niej wielki, w samych spodniach, bosy, przechyliwszy na bok ciężką, zarośniętą siwymi kudłami głowę.
Piwnicznik stał o krok od Kobiety, która spokojnie mieszała łyżką wyimaginowane ziemniaki na patelni.
— Nabierasz ziemniaki? — wymamrotał Piwnicznik, ale jego cichy i łagodny głos zabrzmiał w jej uszach jak wybuch.
Kobieta odskoczyła w głąb schowka, ciągnąc za sobą ciężki worek. Najpierw wybałuszyła oczy, potem źrenice uciekły jej do góry i w ciemności błysnęły ślepe białka. Straciła przytomność i upadła na worek.
Wiadro przewróciło się do góry dnem i ziemniaki potoczyły się do bosych stóp Piwnicznika. Pochylił się, wybrał największy, wytarł o spodnie, ugryzł i chrupał go jak jabłko. Kończył spożywanie ziemniaka, kiedy Kobieta odzyskała przytomność i usiadła na worku.
— Wstawaj, rozbieraj się, będę patrzał — Piwnicznik zbliżył się do przestraszonej Kobiety.
Próbowała rozpiąć podomkę, ale zdrętwiałe palce nie słuchały się jej i guzik cały czas się wyślizgiwał.
Piwnicznik zdjął latarkę z gwoździa.
Jedwabny stanik upadł na zakurzony worek.
Kobieta zasłoniła twarz rękami, pod pachami widać było gęste, jasne włosy.
Płomień latarki ześlizgnął się z gołych piersi na brzuch i uda, między którymi rosła kępka takich samych gęstych włosów jak pod pachami.
Piwnicznik radośnie zagruchał, rzucił latarkę, chwycił Kobietę i dał jej całą siłę swego uczucia. Objęła go mocno za szyję, żeby nie stuknąć się o ścianę. W omdlewająco powolnym tańcu para rozpłynęła się w ciemności.
Latarka leżała samotnie na staniku, rzucając snop światła na betonowe sklepienie. Wreszcie żaróweczka rozbłysła jaskrawym światłem i skonała.
W mieszkaniu Kobieta nie mogła sobie przypomnieć jak znalazła w zupełnych ciemnościach swoje ubranie, ani jak doszła do wyjścia, ani jak wróciła do kuchni z wiadrem ziemniaków w ręku...
Siedziała cicho na taborecie i obierała ostrym nożem ziemniaki, gdy usłyszała głos Męża w przedpokoju:
— Nie uwierzysz! Znalazłem żarówki, całe pudełko... Przypomniałem sobie jak w ubiegłym roku stawialiśmy choinkę przed zakładem. Pudło z zabawkami sam chowałem w składzie części zapasowych. Poszedłem, wziąłem dziesięć sztuk. Teraz w piwnicy będziemy mieli Nowy Rok, bo żarówki są kolorowe: żółte, niebieskie, czerwone...
— W mieście zaczyna się głód — powiedziała Żona do rondla z obranymi ziemniakami. — Przynieś ziemniaki z piwnicy, bo ukradną — dodała w stronę wiadra z obierkami.
Alina Wawrzeniuk
Gwałciciel
W domu towarowym „Centrum” panował wieczorny harmider. Gwałciciel szedł wzdłuż półek ze sprzętem kuchennym. Nieopodal regału ze słoikami i doniczkami zobaczył dziewczynę. Szczupła, giętka niby pawie pióro, w skupieniu oglądała słoiki. Twarz Gwałciciela zmieniła się, dotychczasowe zobojętnienie zastąpiła ciekawość. Dziewczyna nie wybrała żadnego słoika. Z pustymi rękoma skierowała się ku wyjściu. Kryjąc się za półkami i regałami Gwałciciel ruszył za nią. Z domu towarowego dziewczyna wyszła na plac i zeszła w dół, do stacji metra. Gwałciciel ledwo zdążył wsiąść za nią do tego samego wagonu. Z metra dziewczyna przeszła na przystanek autobusowy. Gwałciciel udawał, że uważnie czyta ogłoszenia nalepione na słupie latarni. W autobusie dziewczyna przeszła bliżej środka, a Gwałciciel pozostał w tylnej części. Autobus z szerokiej magistrali skręcił w wąską uliczkę, przejechał pod mostem kolejowym i zatrzymał się niedaleko skweru z kasztanowcami. Dziewczyna lekko zeskoczyła ze stopni autobusu na asfalt. Gwałciciel zaczekał na przystanku aż dziewczyna trochę się oddali, by ruszyć jej śladem nie wywołując podejrzeń. Kierowała się w stronę kolei. Przecięła skwer i podeszła do wąskiego tunelu, nad którym biegła linia kolejowa. Zdążyła przejść zaledwie parę kroków po posadzce w czarno-szare kwadraty, kiedy nagle na jej plecy spadła ręka Gwałciciela.
— Stój! — rozkaz zadudnił w tunelu jak strzał.
Dziewczyną zatrzęsło jakby od porażenia prądem.
— Nie krzycz, bo poderżnę gardło — Gwałciciel podniósł nóż do zbielałych warg dziewczyny.
— Idziemy! — pociągnął dziewczynę za sobą.
Szli wzdłuż wysokiego nasypu. Po drugiej stronie ciągnęły się bezokienne ściany magazynów, płoty z drutem kolczastym. Gwałciciel zatrzymał się koło mostu nad senną, nocną Świsłoczą.
Dziewczyna drżała ze strachu i obrzydzenia, kiedy zrywał z niej sukienkę. Była posłuszna Gwałcicielowi jak szmaciana lalka w rękach dziecka. Położył ją na szorstkiej zakurzonej trawie. Wszedł w nią nieoczekiwanie i gwałtownie. Nawet nie krzyknęła i nie jęknęła, usłyszał tylko przeciągłe westchnienie. Jej świadomość opanował strach, bo przed oczami ciągle widziała błysk noża. Nie krzyknęła i wtedy, kiedy Gwałciciel obrócił ją i rozchyliwszy rękoma pośladki wszedł w nią od tyłu. Dziewczyna ścisnęła zębami koniuszek własnego języka i znosiła wszystko w milczeniu. Klęczała wciąż z twarzą wciśniętą w brudną trawę, kiedy Gwałciciel wspinał się po kolejowym nasypie. Pogwizdując, przeszedł po moście na drugi brzeg Świsłoczy i zniknął za kołyszącymi się gałęziami wierzbiny.
* * *
Do kina „Centrum” Gwałciciel przyszedł na ostatni seans. Sala kinowa zapełniona była w jednej trzeciej. Kiedy film się skończył i zapaliło się światło, Gwałciciel ujrzał elegancką kobietę. Wyniosła jak gotycka katedra świętej Hanny w Wilnie szła pomiędzy pustymi rzędami foteli. Z kina poszła na przystanek trolejbusowy, gdzie skracając czas oczekiwania przyglądała się słabo oświetlonej witrynie kiosku z gazetami. Do trolejbusu weszła środkowymi drzwiami, a Gwałciciel tylnymi. Następny przystanek znajdował się akurat naprzeciwko fabryki obuwia „Promień”. Trolejbus w okamgnieniu wypełnił się pracownicami wracającymi z trzeciej zmiany. Nad pasażerami zawisł zapach kleju i gumy. Gwałciciel zdenerwował się, bał się zgubić swoją ofiarę w tej ciasnocie i zaduchu. Ale denerwował się niepotrzebnie, większość pracownic wyszła na kolejnym przystanku koło metra. Na wpół pusty trolejbus szybko jechał na obrzeża miasta. Ofiara Gwałciciela wyszła naprzeciwko Cmentarza Kalwaryjskiego. Pospieszył za nią. Ominęła kwietnik z sennymi różami i weszła po schodach do dużego budynku, na pierwszym piętrze którego połyskiwały przyćmione witryny „Delikatesów”. Pod gwarną arkadą kobieta wyszła na podwórze z nisko przyciętymi krzewami. Chyłkiem, by nie było słychać kroków, Gwałciciel wszedł pod arkadę. Kobieta czekała na windę, kiedy stanął w wejściu.
— Ja na ósme — odezwała się obojętnie w windzie.
— A ja wyżej — przekonującym tonem powiedział Gwałciciel.
Winda, trzęsąc się i poskrzypując, pięła się w górę. Na swoim piętrze kobieta spróbowała wyjść, ale Gwałciciel nie puścił jej, obosieczne ostrze noża dotknęło przerażonej twarzy.
— Wyżej! — powtórzył przez zaciśnięte zęby.
— Puść mnie! Co ja ci zrobiłam?! Możesz wziąć pieniądze...
— Jedziemy wyżej — wolną ręką nacisnął guzik ostatniego piętra, tutaj wypchnął kobietę na metalowe schodki.
— Puść mnie — prosiła przez łzy.
Milcząc pchnął ofiarę na schody pospawane z czarnych prętów. Kobieta weszła na ciemny podest, podeszła do drzwi prowadzących na strych.
— Wchodź — ostrze noża błysnęło w ciemności.
Weszła na strych. Gwałciciel wziął ją za rękę i zdecydowanie poprowadził do maleńkiego okienka połyskującego w ciemności. Tam zmusił ją, by spełniła wszystkie jego żądania. Gwałciciela nie powstrzymała nawet jej kobieca niedyspozycja. Zapach krwi jeszcze bardziej zaostrzył jego pożądliwość. Po wszystkim kobieta uklękła i bezgłośnie załkała.
Z domu, na strychu którego pozostała płacząca kobieta, Gwałciciel wyszedł w świetnym humorze.
* * *
Na podmiejskim przystanku „Mienskaje mora” Gwałciciel przyglądał się kobietom. Jego uwagę przyciągnęła dziewczyna o oczach tak smutnych, jak poniedziałkowy poranek. Smutek wabił Gwałciciela. Odszedł jak najdalej od wybranej ofiary. Kobieta miała na sobie sukienkę w jasnoczerwonym kolorze i dlatego śledzenie jej nie sprawiało mu żadnych kłopotów. Ale żeby mieć pewność, Gwałciciel wsiadł do tego samego wagonu, do którego weszła wybrana przezeń ofiara. Dziewczyna wyszła z wagonu przejechawszy zaledwie jeden przystanek. Gwałciciel ucieszył się z tak szybkiego tempa wydarzeń. Dziewczyna szła w stronę osiedla. Gwałciciel niespiesznie kroczył za nią. Ominęła ośmiopiętrowiec i weszła do klatki starej, piętrowej kamienicy. Nie zdążyła nawet zatrzasnąć drzwi mieszkania, a już w przedpokoju uśmiechał się nieoczekiwany gość. Dziewczyna rzuciła się na niego i próbowała wypchnąć za próg. Próżny trud. Gwałciciel uderzył ją. Cieniutki strumyczek krwi z rozbitej wargi spływał dokładnie środkiem podbródka. Pomyślał, że krew pasuje do czerwonej sukienki. Estetyczne rozważania przerwał krzyk:
— Ratunku!
Dziewczyna rzuciła się na niego usiłując podrapać jego chłodną, ale ładną twarz. Mocne uderzenie rzuciło nią o ścianę.
— Zabiję! — zasyczał Gwałciciel i na poparcie swojej groźby pokazał nóż.
Dziewczyna zmartwiała ze strachu. Trzymając ją dwoma palcami za skrwawiony podbródek poprowadził do pokoju. Więcej się nie broniła, odwróciła tylko głowę, kiedy wycierał sukienką jej zakrwawione usta. Zamglonymi oczami patrzyła w sufit. Ruchy mężczyzny były pospieszne i gwałtowne. Leżała naga na kilimie, kiedy opuszczał mieszkanie. Na klatce Gwałciciel uważnie i pedantycznie sprawdził swoje ubranie. Wyszedł na podwórze z wesołym wzrokiem, jaki miewają robotnicy w soboty po ciężkim tygodniu. Nie zauważył stojącej na balkonie pierwszego piętra nagiej dziewczyny ze smutnym spojrzeniem, która trzymała nad głową ciężki, pięciolitrowy słój z miodem. Cisnęła go w dół. Słój trafił go w głowę z taką siłą, że aż chrupnęło. Spazm wstrząsnął ciałem, ręce poderwały się do góry, jakby Gwałciciel chciał poprosić o przebaczenie wszystkie skrzywdzone kobiety. Na ziemi rozbryznął się miód wymieszany ze szkłem i krwią, tworząc migotliwy wachlarz.
Halina Maksymiuk
Ustępnik
Samotny wczasowicz niespiesznie zszedł szerokimi schodami na plażę. Przeszedł między równymi rzędami błękitnych leżaków do ciemnego, zarośniętego zielonymi oślizłymi wodorostami, falochronu. Na brudnej wodzie, pomiędzy siwymi blokami żelazobetonu huśtały się odpady: zużyta i rozdarta prezerwatywa, skórki pomarańczy, ostre drewniane szczapy, plastykowa torba z rozmytym rysunkiem, wypalone zapałki, filtry papierosów i mętna jednorazowa strzykawka. Powietrze napełniał gorzki jodowy zapach wyziębionego morza. Ostry zapach i widok odpadów, które wznosiły się i opadały w zatoce pomiędzy płaszczyznami betonowych bloków, spowodowały, że w brzuchu wczasowicza zabulgotało. Sprężysty spazm mdłości wypełznął z żołądka do gardła. Wczasowicz poczuł, że gdyby jeszcze raz spojrzał na rozmokłą zakrwawioną podpaskę, to momentalnie zwymiotowałby na szare, zasolone kamienie plaży. Z chrzęszczącej, zasypanej kamykami plaży wczasowicz wyszedł na wyasfaltowaną promenadę. Widok wilgotnych odpadów huśtających się na wodzie uporczywie stał mu przed oczami. Wczasowicz przypalił papierosa, ale nie był w stanie się zaciągnąć. Wymiotny skurcz zadrgał w okolicy dołka jarzmowego, między obojczykami. Zaczęło go suszyć, chciał napić się wody, jakiejkolwiek, nawet rdzawej z kranu w publicznej toalecie, byleby nie morskiej. Wczasowicz wiedział, że w odległości trzydziestu, może czterdziestu metrów, w sosnowym zagajniku, ukrywa się biała budka toalety z niebieskimi drzwiami. Stukając głośno angielskimi butami, podszedł do drzwi z literą „M”. Mocno i zdecydowanie szarpnął za odrapaną klamkę. Drzwi jęknęły żałośnie i nie puściły. W tym samym momencie, jak na złość, wczasowiczowi zachciało się do toalety. Do ociężałości w przewodzie pokarmowym dołączyło parcie z pęcherza moczowego. Następna ubikacja, przypomniał sobie wczasowicz, znajdowała się pół kilometra dalej. Pomknął chyżo w jej kierunku. Już z daleka radośnie i z lubością spoglądał na białą rotundę, wstydliwie ukrywającą się wśród krzywych sosnowych pni i gałęzi, które powyrastały na usypiskach morskiego piasku. Ale drzwi ubikacji były zabite na krzyż deskami. Pęcherz wypełniało tak mocne i piekące ciśnienie, że wczasowicz poważył się ulżyć sobie za ubikacją, lecz spomiędzy sosen ukazał się robotnik w kapelusiku z gazety. W rękach robotnika kołysało się wiadro z tłustą zieloną farbą i kwacz na długim trzonku. Wczasowicz pospieszył przez zagajnik na górę. Krętymi, zbutwiałymi, drewnianymi stopniami wydostał się na pustą szosę, wzdłuż której przebiegał wysoki parkan nie do przebycia. Piekący ból sączył się dwoma cieniutkimi strumieniami z dołu brzucha do nerek. Wczasowicz przygarbił się i pognał wzdłuż parkanu. Już miał uwolnić zbędne wody do spodni, gdy parkan się skończył. Za niewysokim pochylonym płotem wznosiła się gromadka prywatnych domków, a obok nich, wśród bezlistnych zarośli, zieleniła się ubikacja z dwiema kabinami. Drzwi do jednej z kabin były uchylone — wisiały tylko na górnym zawiasie. Wyczerpany wczasowicz dopadł zbawiennej czarnej szczeliny. W półmroku ciasnej ubikacji, podskakując na zasikanych deskach, zaczął uwalniać ze spodni obolały kranik. Drżące palce w pośpiechu zapętliły supeł na trokach kąpielówek. Wczasowicz zgrzytnął zębami i rozerwał angielskie jedwabne troki. I gdy nareszcie ścisnął w ręku zwiotczałego pomarszczonego siusiaka, trzask i chrobot w ciemnym kącie za spaczonym wiadrem zmusił męczennika do odchylenia i oparcia się plecami o zamknięte na haczyk drzwi. Zza wiadra, pełnego utytłanych ludzkimi odchodami papierów i gazet, uniosła się brodata, wężowata głowa na chuderlawej szyi, a za nią zupełnie już ludzki barczysty tułów o krótkich rękach. W różowiutkich, wymanikiurowanych jak u dziewczyny palcach, maszkara trzymała półlitrowy słoik i plastykowy jednorazowy talerz. Zamiast ubrania na stworzeniu połyskiwała koronkowa łuska zaschniętej ciemnozielonej farby olejnej. Gadzia głowa rozejrzała się wyłupiastymi oczami i rozwarła paszczę. Cienki rozdwojony język omiótł ostre, zagięte do wewnątrz zęby. Razem z odorem zgnilizny doszły do wczasowicza takie oto słowa:
— Tańcujesz? Łomoczesz? A ja tu z głodu konam. Pozamykają ubikacje, deskami pozabijają, wapnem posypią... A że Ustępnik bez jedzenia zostanie, to nikogo już nie obchodzi. Czego dygoczesz jak barani ogon? Ludzi nie jadam, tylko gnój i szczyny. Masz, odlej się do pucharu, bo pragnienie wykończy mnie do reszty. Spójrz no do dziury... Sucho i czyściutko. Wszystkie zapasy już poszły.
Wypielęgnowana ręka o sinych paznokciach podsunęła wczasowiczowi pęknięty słoik. Tamten z przerażenia ledwo trafił strumieniem do pucharu Ustępnika. Wczasowicz ze strachu nie odczuł nawet długo oczekiwanej ulgi. Oddał słoik gospodarzowi, który w mgnieniu oka przełknął bursztynową ciecz.
— A cóż mamy na drugie? Hę? Rosołek i owszem, ale drugiego też nie odmówię — smrodliwie przemówił wężogłowy Ustępnik i strząsnął z rzadkiej brody krople sików.
— Na gęsto... Ja już... Na gęsto robiłem... Dziś rano... Wybacz... Wybacz mi...
— Wybaaaczam! — Ustępnik wyciągnął z wiadra spory strzęp gazety z zielonym kleksem i, niby serwetką, wytarł nim wąsy i osuszył brodę.
Nie spuszczając z Ustępnika wzroku, wczasowicz sięgnął ręką do tyłu, podniósł haczyk i wycofał się na zalane kwietniowym słońcem podwórko. Po ciemności ubikacji wszystko wokół wydało mu się oślepiająco niebieskie. Wczasowicz przebiegł bez wytchnienia ze trzy kilometry i dopiero wtedy zatrzymał się, aby schować atrybut męskości i zapiąć spodnie.
Aleksander Maksymiuk
Ohydnik
Ohydnik obciął paznokcie na rękach i nogach. Jednak nie wyrzucił ich, jak czyni to większość normalnych ludzi, tylko zebrał do kupki na środku biurka i długo przyglądał się im z lubością. Ohydnik stulił dłoń w łódeczkę i przesunął paznokcie na brzeg biurka, a następnie zgarnął je na lśniący arkusz papieru, który złożył kilkakrotnie i schował do kieszeni szarego angielskiego garnituru. Przed lustrem poprawił mocny węzeł czarnego krawatu i wyszedł ze swojej kawalerki. Pobrzękując kluczami, Ohydnik skierował się ku Trojeckiemu Przedmieściu, gdzie długo zabawił w antykwariacie „Wianok” oglądając grzbiety drogich albumów ze sztuką. Kiedyś, dawno temu, jeszcze w okresie przedpoborowej młodości uczył się na wydziale pedagogiki w uczelni artystycznej. W wojsku jednak spodobał się szefowi oddziału specjalnego, który pomógł mu dostać się na uniwersytet, na wydział prawa. Ohydnik uczył się wieczorowo, bo w ciągu dnia musiał chodzić do pracy w KGB. Praca ta, z całą jej tajemniczością i prawem do noszenia broni, podobała mu się. Dzięki swej staranności i pedantyzmowi zrobił karierę, niewielką, ale wystarczającą, ażeby zadowolić własną ambicję. I oto teraz, stojąc w księgarni „Wianok” i oglądając obwoluty wydań Malewicza i Ingresa, przypomniał sobie studencką stołówkę, którą nazywano „Buchenwaldem”. Przypomniało mu się nieprzyjemne zdarzenie, gdy popijając herbatę wydłubał łyżeczką z sernika martwe ciało brązowego karalucha. Na szarej twarzy Ohydnika pojawił się gniew i chęć zemsty. Z księgarni przeszedł do metra i w ciągu piętnastu minut pędził już po ulicy Drukarskiej w kierunku stołówki Nr 32, którą studenci do tej pory nazywają „Buchenwaldem”. W pustej taniej stołówce Ohydnik w swoim drogim garniturze wyglądał niedorzecznie. Dziewczęta w czepkach z włóczki z zainteresowaniem obserwowały niezwykłego gościa, który postawił na tacę tylko sernik i herbatę. Pod uważnymi spojrzeniami Ohydnik nie mógł wykonać swojego zamysłu, ale na jego szczęście w głębi kuchni nastąpiła katastrofa. Na pewno ktoś upuścił na podłogę pięciolitrowy słoik konserwowych kabaczków. Gdy dziewczęta podskakiwały, wydając okrzyki och! i ach!, Ohydnik zdążył przyprawić obciętymi paznokciami świeżą kapustę, która na talerzykach czekała na wygłodniałych studentów. Gdy Ohydnik skręcał z Drukarskiej na Aleję Skaryny, przyszło mu na myśl, że w języku białoruskim angielski wyraz satysfakcja oznacza raczej zemstę, a nie zadowolenie.
Aleksander Maksymiuk
Grzybiarz
Grzybiarz miał swoje tajemne miejsce.
Wstawał wcześnie, gdzieś o trzeciej, i z wielkim wiklinowym koszem wychodził z ciemnego, zaspanego miasteczka. Lubił samotność i noc przed brzaskiem, lubił też ciężką poranną mgłę.
Pewnego razu, we mgle, natknął się na rodzinę dzików. Wyszedł na pole z chaszczy i ujrzał, jak zza ziemniaczanych kopców wybiegł ogromny dzik, a za nim, po roli, locha z pasiastymi prosiętami. Grzybiarz poszukał wzrokiem jakiegoś drzewa, by w razie czego wleźć na nie i uratować siebie. Drzew nie było, tylko leszczynowe zarośla i ciągnące się w nieskończoność pole z niskimi kopcami. Grzybiarz z początku chciał uciekać, ale się rozmyślił, bo dziki, nie zauważywszy go, spokojnie pobiegły dalej.
Po spotkaniu z dzikami Grzybiarzowi przyśnił się sen, w którym owo spotkanie się powtórzyło, ale we śnie olbrzymi kaban rozwarł paszczę z szablami i zaczął atakować. Grzybiarz ocknął się ze strachu i długo nie mógł zasnąć ponownie. Przewracał się na twardym łóżku, pomiędzy wymiętymi prześcieradłami, koło gorących pleców żony i długo przekonywał siebie, że musi kupić dubeltówkę, by w razie ataku jakiegoś zwierza kropnąć ołowianym ładunkiem.
Strzelby Grzybiarz nie nabył, bo nie chciał wypraszać pozwolenia od milicji. Dlatego też jedyną bronią zabieraną przezeń do lasu był, jak poprzednio, stary scyzoryk.
Grzybiarz przeciął przejazd kolejowy i skierował kroki do podmokłej kotlinki porośniętej karłowatą brzeziną, gdzie zebrał do kosza z tuzin koźlaków. Za kotlinką zaczynało się wzniesienie i brzozowy zagajnik, w którym na wrzosowych polanach naścinał czerwonogłowych i znowu koźlaków, ale tym razem smuklejszych. Z brzeziny przeszedł do niewielkiego świerkowego zagajnika, by tam poszukać gąsek. Grzybiarz lubił gąski, ponieważ rosły dużymi rodzinami i nie robaczywiały. W świerczynie gąsek nie było, prawdopodobnie skończył się sezon na nie. Ale Grzybiarz nie martwił się, czekało nań bowiem tajemne miejsce z borowikami. Był to wąski pas zagajnika ciągnący się wzdłuż torów. Pomyśleć tylko, że to właśnie tam obrodziły prawdziwki. Krzepkie pękate borowiki trafiały się nawet koło samego nasypu. Grzybiarz nie znał piękniejszego widoku niż wysoki brązowy borowik w szmaragdowej trawie.
Przeszedł przez przejazd kolejowy, przed którym przenikliwie wydzwaniał opuszczony szlaban. Obok pasiastej deski stała żona dróżnika z żółtą zwiniętą chorągiewką. Kobieta miała na głowie krzywo nasuniętą czerwoną czapkę męża.
— A gdzie twój chłop, Lodziu? — Grzybiarz postawił kosz na szlabanie.
— Diabli wiedzą, gdzie się podział. A ja tu muszę odprawić towarowy o 10.20. A ty, Witalu, widocznie grzybne miejsce znalazłeś, bo wciąż koło naszego przejazdu się kręcisz, co?
Grzybiarz zdjął ze szlabanu koszyk z grzybami i zamruczał niezadowolony:
— Jakie mogą być grzyby koło śmierdzących podkładów? Muchomory i sromotniki albo huba na drzewach...
Aby nie zdradzić swego tajemnego miejsca, musiał pójść w drugą stronę, znowu przejść przez tory i sporo nadłożyć. Wreszcie dotarł do kępy wysokich świerków, wśród których dopisał urodzaj na borowiki. Grzybiarz tak się zapomniał ścinając i składając do kosza potężne (trudno to określić inaczej) grzyby, że nawet nie zauważył, w jaki sposób znalazł się obok jaskrawego żółtego kilimu w czarne krzyżyki. Na tym rozesłanym na mchu pod sosną kilimie stękała kobieta, ciężko dysząc. Między jej udami poruszały się w górę i w dół męskie biodra. Grzybiarz poznał kilim od razu, bo taki żółty w czarne krzyżyki był tylko jeden na całe miasteczko i wytkała go właśnie matka Grzybiarza. Kochankowie nie zauważyli przepełnionego żądzą zemsty Grzybiarza. Dróżnik przyssał się do białej szyi żony grzybiarza, robiąc jej świeże różowe siniaki...
— Ja wam zaraz... — warknął Grzybiarz i skrył się za świerkiem.
Na podwórku dróżnika zastukał w okno zielonego, dobrze utrzymanego domku. Na ganku zjawiła się żona dróżnika.
— Lodziu, dopiero co spotkałem milicjanta Sawicza, gnał na motocyklu do Stołbców. Gdy mnie zobaczył, zatrzymał się i poprosił, bym ci powiedział... Tylko za bardzo nie rozpaczaj...
Twarz Lodzi pobielała jak piasek koło przejazdu.
— I nie płacz... Twojego chłopa potrąciła ciężarówka koło mleczarni. Jeszcze żyje. Jest w szpitalu. Ale Sawicz powiedział, że chyba nie przeżyje, bo głowę mu mocno pobiło.
Lodzia zaskomlała cieniutko, jak piesek.
— Biegnij, Lodziu, do szpitalu, a ja popilnuję przejazdu.
Żona dróżnika kopnęła się do miasteczka w podomce, tak jak stała.
Grzybiarz wszedł do domu. Wiedział, że dróżnik ma dubeltówkę. Wisiała na ścianie w sypialni nad szerokim łóżkiem, zasłanym pstrokatym kilimem w buraczkowe i niebieskie kwadraty. Pas z nabojami Grzybiarz zdjął z gwoździa w spiżarni. Uzbrojony w dubeltówkę wyruszył ponownie do swojego tajemnego miejsca.
Nasyciwszy pragnienie miłosne, dróżnik z żoną Grzybiarza pili samogon, zagryzając chlebem, słoniną i pomidorami. Grzybiarz zastał ich przy tym zgodnym zajęciu. Prawa lufa dubeltówki plunęła śrutem w twarz dróżnika, a lewa w plecy zdradzieckiej żony, która próbowała uciekać. Załadowawszy strzelbę, Grzybiarz dwukrotnie strzelił w gardło uwodziciela swojej żony. Zabiwszy go, bluzgnął śrutem jeszcze dwa razy w potylicę żony. Ułożył trupy kochanków obok siebie i przykrył jaskrawym kilimem w krzyżyki.
Wypił duszkiem pół butelki samogonu i zakąsił ze smakiem czerwonym jak krew pomidorem.
Podchmielony Grzybiarz zdjął but, usiadł pod sosną i nacisnął kurek dużym palcem bosej stopy. Ale ani jedno ziarenko śrutu nie trafiło go w serce. Więc po jakimś kwadransie Grzybiarz musiał wpychać do ust obie lufy dubeltówki, aby już na zawsze pożegnać się z ulubionym leśnym zagajnikiem pełnym jędrnych borowików.
Strzałów nikt nie usłyszał, bo zagłuszył je łoskot pociągów, towarowego i osobowego.
W więzieniu okaleczony Grzybiarz bardzo się męczył, szczególnie pod koniec sierpnia i we wrześniu. Lubił i godzinami mógł opowiadać skazanym współtowarzyszom o tajemnych miejscach, gąskach i czerwonych koźlarzach.
— Gdyby się w jakimś innym miejscu miłowali, dalibóg, nie strzelałbym — powiadał Grzybiarz i płakał, wspominając pozostawiony przy szlabanie kosz z grzybami.
Jan Maksymiuk
Deputowany
Deputowany wepchnął hiszpański beret do kieszeni płaszcza.
— Cudowna pogoda, można chodzić i z gołą głową.
Deputowany spojrzał przez okulary na odbicie Aspiranta, które pojawiło się w lusterku ponad jego ramieniem:
— Ty też wiejesz z wydziału?
— Muszę kupić żarówkę z małym wkrętem. Przepaliła się. Nie mogę pracować wieczorami.
— A ja muszę się przebrać w garnitur, by pójść na raut do ministra. W którą stronę idziesz? — w tonie Deputowanego pobrzmiewała chęć pozbycia się Aspiranta.
— Idziemy w tym samym kierunku — drwiąco skonstatował Aspirant.
Od Opery skierowali się w stronę skweru nie nazwanego imieniem bohaterskiego pioniera Marata Kazieja, choć pomnik młodocianemu niemcobójcy tam postawiono.
— No i jak się panu powodzi wśród deputowanych?
— Kiepsko, bracie. W głowie zamiast półkul mózgowych mam grudy betonu. Kiedy zaczynam myśleć, one zaczynają trzeć się o siebie, kruszyć i zgrzytać. Kychrr, kychrr — Deputowany zakaszlał.
— A „Gry szklanych paciorków” Hessego już pan więcej nie przekłada?
— Widzę, bracie, że masz dobrą pamięć...
Minęli klasycystyczny budynek sztabu generalnego ministerstwa obrony i w milczeniu ruszyli wzdłuż brzegu Świsłoczy.
Aspirant nie ośmielił się przypomnieć Deputowanemu zdarzenia, gdy ów w przypływie pijanej szczerości wyznał, że tylko raz w życiu poczuł się człowiekiem.
— Pewnego razu, bracie, pobyłem sobie człowiekiem. Zdarzyło się to niedaleko Hamburga. Zapadał wieczór. Nasz turystyczny autobus już się spóźniał do hotelu, ale mężczyźni opiwszy się ciemnym niemieckim piwem zażądali od kierowcy postoju. Wszedłem w wysoką trawę, przykucnąłem i usłyszałem zgiełk wielkiego miasta. Hu-u-u... Trawa łaskotała mnie w dupę, ze mnie wywalało się paskudztwo, za widnokręgiem huczał Hamburg, a ja poczułem się wreszcie jak człowiek.
Deputowany z Aspirantem uścisnęli sobie ręce przed stacją metra Plac Zwycięstwa, gdzie płonął wieczny ogień ku pamięci poległym w walce z faszystowskimi Niemcami.
Aspirant nie zdążył kupić żarówki z małym wkrętem, bo sklepy były już zamknięte. Rano musiał pójść po nią jeszcze raz. Po drodze kupił gazetę, w której przeczytał wiadomość, że Deputowany został mianowany ambasadorem w Republice Federalnej Niemiec.
— Ciekawe, czy będzie jeździł pod Hamburg w wysoką trawę, by poczuć się człowiekiem? — mruknął Aspirant pod nosem i wyrzucił gazetę.
Jan Maksymiuk
Przytulacz
Lato. Upały. Trolejbus. Przeciągi.
Trzynastoletni Przytulacz stał z tyłu i rozpłaszczywszy nos o szybę wyglądał przez zakurzone okno.
Na przystanku „Fabryka protez” wsiadła do wagonu pięćdziesięcioletnia kobieta pokaźnej tuszy. Zdecydowanie zajęła miejsce obok chuderlawego, wątłego Przytulacza. Ten oderwawszy się od szyby zerknął na współpasażerkę: głębokie zmarszczki prowadziły od drgających płatków ostrego nosa w stronę kącików pełnych, umalowanych czerwoną szminką, ust. Ufarbowane na biało włosy były poskręcane w drobniutkie loczki. Wzrok Przytulacza powędrował niżej: wielkie, stożkowate piersi wtłoczone były w biustonosz jak w rycerską zbroję, chłód białej, wykrochmalonej koszuli ograniczała głęboka czerń spódnicy, która ciasno opasywała duży, okrągły brzuch. Przytulacz wykonał leciutki, ledwie zauważalny krok. Jego ostry, jeszcze zupełnie dziecięcy łokieć, prześliznął się po czarnej bawełnie kobiecej spódnicy.
„Jaki ona ma jędrny brzuch?! — odnotował Przytulacz. — Jaki jędrny i sprężysty! Nigdy bym nie pomyślał, że taka stara kobieta może mieć taki jędrny brzuch”.
Przytulacz poczuł, jak w jego szkolnych spodniach, za rozporkiem, gdzie brakowało guzika, pojawiło się podniecenie, a potem napięcie i naprężenie. Przytulacz zrobił jeszcze jeden krok, ale już nie lekki, lecz mocny i nachalny, tak, aby całą ręką przycisnąć się do wypukłego brzucha pięćdziesięcioletniej współpasażerki. Kobieta odsunęła się, myśląc, że dotknięcia ucznia są przypadkowe. Ów znowu przytulił się do kobiety w ten sposób, aby barkiem dotykać jej ogromnej piersi. Kobieta, pojąwszy wreszcie, co oznaczają przytulanki, zwróciła w stronę chłopca wielkonosą twarz.
— Co robisz? — trolejbusowy wagon wypełnił suchy szept, szorstki i zakurzony, jak asfalt.
— Czerwienię się! — odrzekł Przytulacz i wyskoczył na przystanku „Szkoła wieczorowa”.
Naprawdę był czerwony, bo krew z pachwin uderzyła mu do głowy.
Halina Maksymiuk
Wymiotnica
Wymiotnica zaprosiła mężczyznę na Nowy Rok. W jej zaproszeniu nie było nawet lekkiej aluzji do czegoś erotycznego:
— Zbierze się u mnie 10–12 osób, więc gdy nie będziesz miał gdzie się podziać, przyjdź.
Mężczyzna wiedział o stałym kochanku, który z pewnością pojawi się na imprezie, dlatego potraktował zaproszenie jako gest życzliwości.
Zarówno pożegnanie Starego Roku, jak i spotkanie Nowego u Wymiotnicy odbyło się feerycznie — tańce na krzesłach, rozbite naczynia, sceny zazdrości, chwytanie za nóż i próba wyskoczenia przez okno w wykonaniu gospodyni... Feeria skończyła się ucieczką stałego kochanka i odjazdem gości w straszliwie drogich taksówkach.
W rezultacie mężczyzna znalazł się pod jedną kołdrą z gospodynią rozbebeszonego mieszkania.
Wymiotnica miała długie, ciemne i proste włosy, okrągłą, zadbaną twarz z okrągłymi oczyma oraz długie, jak u madonny Parmigianina, ciało.
Mężczyzna, z przyczyn ogólnie wiadomych, zaczął pożądać pieszczot tego wyrafinowanego, ale chłodnego, jak malarstwo wspomnianego Parmigianina, ciała. Jednakże gdy okrągła i długowłosa głowa przyjaźnie się uśmiechała, wszystko inne leżało na płask. Mężczyzna dołożył wszelkich wiadomych mu starań: pieścił małe spiczaste piersi, głaskał uda i gorący dół brzucha, kreślił palcem spirale od wzgórka do pępka. Ale Wymiotnica pozostawała niewzruszona i tylko niewyraźny uśmiech w żaden sposób nie schodził z jej pobielałej twarzy.
Mężczyzna okazał się być człowiekiem upartym, nie lubiącym zostawiać sprawy w pół drogi. Nawet jeśli myśl o nekrofilii i przemknęła mu przez głowę, nie porzucił zamiaru, by posiąść gospodynię.
Mężczyzna wstał, zrzucił kołdrę na podłogę, rękami rozsunął szeroko nogi kobiety, spróbował troszeczkę ugiąć je w kolanach, ale bezskutecznie, bo ciało błyskawicznie powróciło do pozycji na płask. Wówczas znowu wlazł na łóżko, położył się na kobiecie i ręką nakierował członek w jej głębię. Po czym, ciężko westchnąwszy, zrobił pierwsze potężne pchnięcie. I tu się zaczęło! Kobiece ciało, chwilkę temu nieomalże martwe, raptownie ożyło, jak gdyby od uderzenia prądu, a nie zwyczajnego prącia niewielkich rozmiarów. Najpierw kobieta zmieniła swój stan temperaturowy, z chłodnej zrobiła się gorąca i cała wygięła się na spotkanie męskiego pchnięcia. Zacisnąwszy kochanka z obu stron nogami i rękami, Wymiotnica najpierw upadła na łóżko bokiem, a potem stoczyła się z łóżka na kołdrę rozesłaną na podłodze. Tam wzięła mężczyznę pod siebie, okulbaczyła go i, schwyciwszy się za brzuch, wypuściła długachny strumień wymiotów. Mężczyzna nie zdołał zakryć twarzy rękami i nawet oczu zamknąć nie zdążył.
W czasie, gdy się mył, Wymiotnica sprzątała. W pokojach unosiła się ciężka poświąteczna woń.
W ciasnej łazience mężczyzna wycisnął w ręcznik to, co zamierzał ofiarować kobiecie.
— Wybacz! — wyszeptała Wymiotnica, gdy mężczyzna wyszedł.
— Zdarza się. Nie rób sobie wyrzutów. Bywa i gorzej — mężczyzna machnął niemrawo ręką.
— Nie, gorzej być nie może. Nie miej do mnie żalu, proszę.
— Nie mam wcale żalu, ale bywa znacznie gorzej, możesz mi wierzyć.
— Coś ty, wcale nie miałam zamiaru zrobić ci nic złego — Wymiotnica wysypała potłuczone skorupy talerzy z szufelki do kosza. — Ale co może być gorszego niż wodospad wymiotów spadający ci na twarz?
— Naprawdę chcesz usłyszeć o czymś gorszym niż cudze wymioty we własnych ustach?
— Tak! Bo mi głupio za zachowanie własnego żołądka. Bardzo mi przykro.
— Posłuchaj zatem — gość przysiadł na łóżku. — Miałem przyjaciółkę. Spotkaliśmy się, trochę żeśmy wypili, potem zachciało nam się wypić więcej i pokochać, jak to przyjacielowi z przyjaciółką. Ale miałem niewiele pieniędzy, a moja przyjaciółka nie miała ich wcale. Za cały mój kapitał nabyliśmy butelkę whisky i weszliśmy do klatki wysokościowca. Wleźliśmy na ostatnie piętro, a stamtąd na strych, gdzie piliśmy i zajmowaliśmy się spółkowaniem. Wypiliśmy całą butelkę whisky i nacałowaliśmy się do utraty przytomności. I wówczas zachciało mi się pozbyć także i resztek nasienia i wstrzyknąć je nie do pierwszej, a tej drugiej, tylnej dziureczki. Przyjaciółka nie była zachwycona, lecz ja się uparłem. Połączenie było krótkie, ale nad wyraz ekspresyjne. Przyjaciółka stała trochę wyżej ode mnie, na drewnianej belce. Oburącz trzymałem ją za uda i kierowałem najazdami na mój trzpień. Spełnienie przyszło prędko, a gdy wycofałem się z dziureczki, poleciała na mnie jej zawartość. Z początku myślałem, że to siki, bo było rzadkie, ale kiedy mój nos wyczuł odór, omal się nie przekręciłem. Możesz sobie wyobrazić moje buty i spodnie w tamtej chwili. Łączyliśmy się bowiem nie zdejmując dżinsów.
— Faktycznie, gdy masz zamiar się kochać, należy się rozebrać — powiedziała Wymiotnica, wynosząc wiadro ze skorupami do zsypu.
Jan Maksymiuk
Pedzio
Młodzieniec zaszył się w majowym parku, gdzie znalazł wolną ławkę. Zamierzał przygotowywać się do egzaminów wstępnych na uczelnię pedagogiczną. Musiał nauczyć się na pamięć ponad dziesięciu wierszy. Starannie przekopiował utwory z wypisów do notesu i każde zajęcia rozpoczynał od powtórek. Więc i teraz w parku ze świeżą zielenią, usiadłszy na ławce, zaczął mamrotać strofy Piatrusia Brouki:
— Jak można zapomnieć ów wieczór przejrzysty? / Za borem krąg słońca zapada ognisty... / Dziewczyna w jaskrawej, błyszczącej sukience / Jak gdyby skąpana w promieniach... w promieniach...
Zza opasłej rzeźby betonowo-stalowego jelenia wychynął pucułowaty człowieczek w masywnych okularach na błyszczącym obliczu. Gładką twarz ozdabiały łukowate wargi. Człowieczek ruszył drobnymi kroczkami ze stukotem wysokich obcasów w kierunku młodziana.
— ... w promieniach gwiazd. / Pachnie cząber. Pachnie cząber... — powtarzał bezgłośnie przyszły pedagog.
Tymczasem tamten z gładką twarzą przydreptał do ławki młodzieńca:
— Cudowna pogoda, młody człowieku. Nieczęsto mamy taką ciepłą wiosnę. Trzeba docenić, gdy w środku maja zaczyna się lato. Zgadza się pan?
— Pachnie cząber — powtórzyła raz jeszcze świadomość młodzieńca.
— Zgadzam się, lato jest lepsze od zimy.
— Widzę, że pana zajmują wiersze. Młode lata, młode westchnienia. Ja też lubię poezję, szczególnie hiszpańską. Jest w tych wierszach jakiś ogień. Bezgranicznie paląca / okrutna nostalgia / po tym / co jest! Oto wiersz „Południe” króla poezji Juana Ramona Jimeneza. Podoba się panu?
— Nie znoszę poezji. Po prostu przygotowuję się do egzaminów na uczelnię pedagogiczną, dlatego muszę zapamiętywać różne idiotyzmy: Za borem krąg słońca zapada ognisty! Przecież lepiej jest powiedzieć „za płotem” albo „za lasem” i nie „zapada”, a „zachodzi”, i nie „krąg słońca ognisty”, a „grill-bar «Ognisty Krąg»”, który mamy tu obok.
— Ma pan cięty język, młody człowieku. W każdym razie, mam na imię Artur — do młodzieńca wyciągnęła się pulchna, ni to kobieca, ni to dziecięca dłoń. — Zwyczajne królewskie imię Artur.
— Lonik — młodzieniec uścisnął mięciuchną kończynę.
— Być może moja propozycja pana zdziwi, ale do rzeczy... Pan mi się spodobał. Zakochałem się! Maj, młode liście, promienie, chłodny cień. I oto młodzieniec czytający wiersze. Widok ten zrobił na mnie wrażenie, więc nie mogłem się powstrzymać od podejścia, nawiązania rozmowy i tego wyznania.
Młodzieniec spojrzał na idealnie wygoloną twarz homoseksualisty, poczerwieniał i schował do kieszeni notatnik z wierszami do egzaminów.
— Żenujące nie tylko dla pana, ale niewiarygodnie trudne także dla mnie. Proszę się nie bać, ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej nienawidzę gwałtu. Zresztą, z moimi warunkami fizycznymi na żaden gwałt nie mogę liczyć. — Pedzio westchnął ciężko. — Mieszkam z mamą. Teraz jest w pracy. Więc moglibyśmy wstąpić do mnie. Mam wspaniałe pisma pornograficzne. Powiem zupełnie otwarcie, są niezwykle wyraziste z najbardziej nieprawdopodobnymi zdjęciami. Widział pan kiedyś obnażonego hermafrodytę — o żeńskiej twarzy, żeńskich piersiach, i prawdziwym męskim członku między nogami? Tylko że małym, do pięciu centymetrów. Albo na przykład mam plakat — jedna kobieta próbuje zadowolić pięciu mężczyzn jednocześnie: pierwszy z nich leży na plecach z członkiem w jej pochwie; kobieta siedzi na nim okrakiem przegięta w ten sposób, że drugi zdołał wsadzić swój penis do jej tyłka; trzeci klient jest zadowalany minetą; a czwarty z piątym powierzyli siebie pieszczotom jej dłoni.
„Trzeba wiać od tego przylizanego obrzydliwca” — postanowił młodzieniec.
— Więc pójdziemy do mnie?
— Dobrze, ale po drodze wstąpimy na moment do szkoły pedagogicznej, muszę zobaczyć rozkład egzaminów.
— Moja intuicja mnie nie zawiodła!
Pedzio z młodzieńcem wyszli z parku przez bramę główną, ozdobioną białą kolumnadą.
— Proszę zaczekać, ja tylko na moment — rzucił młodzieniec otwierając drzwi uczelni.
Zadowolony z siebie Pedzio oczekiwał koło srebrzystej wazy, w której pyszniły się żółte narcyzy. Nie wiedział o prawdziwej przyczynie odwiedzin uczelni przez młodzieńca. Powodem nie był wcale rozkład egzaminów. Stryjeczny brat młodzieńca prowadził tutaj zajęcia wychowania fizycznego i to on namówił chłopaka do porzucenia poprzedniej szkoły i zdawania na uczelnię, obiecawszy wszechstronne poparcie.
Młodzieniec odnalazł swego brata, przysadzistego i ostrzyżonego na zero typa, w hali sportowej, gdzie ów sędziował mecz koszykówki.
— Panie Krużal, można pana na moment? — zawołał chłopiec starszego brata.
Przenikliwy gwizd przerwał grę.
— Nie widzisz, że jestem zajęty? Coś się stało? — zapytał wuefista na korytarzu.
— Przyczepił się do mnie Pedzio.
— Gdzie? — w głosie wuefisty zabrzmiało zaciekawienie przygodą młodszego brata.
— W parku Czeluskinców.
— A teraz gdzie jest?
— Czeka przed uczelnią, kręci się koło wazy z narcyzami.
— Co masz zamiar zrobić?
— Przyszedłem zapytać ciebie, mego nauczyciela.
Starszy brat wydął policzki, jak gdyby chciał coś powiedzieć i zapomniał otworzyć usta. Potem, przełknąwszy niewypowiedziane słowo, rzekł:
— Trzeba ich bić! Zgadzasz się? Bić w śmiertelnym boju i zabijać! Idź i umów się z Pedziem w parku Czeluskinców o ósmej, kiedy zaczyna się zmierzchać.
Podekscytowany młodzieniec podbiegł do Pedzia:
— Pan mi wybaczy, Arturze, za moment rozpoczynają się konsultacje z literatury i muszę zostać, ale jeśli pan się zgodzi, to spotkajmy się wieczorem w parku przy rzeźbionym jeleniu.
— A o której? — na twarzy Pedzia malowało się rozczarowanie. — Wiesz przecież, że mieszkam z mamusią, a ona nie lubi, gdy wracam późno.
— Około ósmej, będę na pana czekać, Arturze — młodzieniec umyślnie nie czekając na odpowiedź zawrócił do przyszłej alma mater.
Rozczarowany Pedzio podszedł do wazy i zerwał kilka narcyzów, najpewniej dla ukochanej mamusi.
W ciepłym wieczornym parku było nad podziw dużo ludzi: spacerowały pary zakochanych, na ławkach trajkotali emeryci, rodzice przechadzali się z wózkami. Letnia pogoda, która zgromadziła tu tyle ludzi, zburzyła okrutny plan stryjecznych braci.
— Wszystko się komplikuje — skonstatował wuefista.
— Owszem, nie będziemy go przecież naparzać na oczach mamuś, córuń i babć. Ale zaczekaj, jest inne wyjście. Za panoramą stoi piętrowy domek...
— Ubikacja — spróbował doprecyzować wuefista.
— Nie, mówię przecież, że piętrowy. W którym parku widziałeś piętrową ubikację? Nie przerywaj. Ten domek to szkoła jazdy figurowej na łyżwach, jest przy nim ogrodzony płotem plac. Zimą robią tam lodowisko, a latem leży po prostu odłogiem. Z trzech stron graniczy z parkiem Czeluskinców, a z czwartej...
— Z fabryką imienia Wawiłowa?
— Znowu przerywasz — na piegowatej twarzy młodzieńca odmalowała się obrażona mina. — Nie z fabryką, a z ogrodem botanicznym. Dzisiaj ogród jest zamknięty i nie ma tam odwiedzających. Zaprowadzę Pedzia do ogrodu i tam przy jeziorku z łabędziami damy wycisk temu pieprzonemu gnojkowi.
— Słuchaj, a czy gliny nie pilnują ogrodu botanicznego?
— A jakże, jeden glina na dziesięć tysięcy drzewek.
Starszy z braci skierował się do panoramy, a młodszy do rzeźbionego jelenia, gdzie od dłuższego już czasu czekał dobroduszny Pedzio.
— Już się niepokoiłem, że nie przyjdziesz — Pedzio uśmiechnął się tylko ustami, oczy pozostały niewzruszone.
— Wybacz, konsultacje się przeciągnęły, abiturienci w ciągu jednego popołudnia chcieli dowiedzieć się wszystkiego, czego nie zdołali nauczyć się w ciągu roku. Ale dajmy spokój trywialnościom. Gdzie pójdziemy, Arturze?
— Jak najdalej od emerytów z wnukami.
— Znam zaciszne miejsce: wierzby, staw, pływające łabędzie...
— Jak u Picassa: łabędź z odbiciem w wodzie przypomina skorpiona...
Pedzio z młodzieńcem wyminęli długi stół, o który opierały się dwa rzędy szachistów i poszli aleją topoli do skweru z atrakcjami. Brzęk, łoskot i wrzaski dopełniały obrazu ludowej uciechy.
„Pachnie cząber, pachnie cząber... A huśtawki stworzono po to, by chłopak mógł zajrzeć pod spódnicę dziewczyny” — pomyślał młodzieniec, wyprowadzając Pedzia na pusty teren.
— Tutaj jest sekretna furtka dla babć klozetowych — młodzieniec podprowadził Pedzia do żelaznej bramki zamkniętej na kołek.
Alejkami obsadzonymi mandżurskimi orzechami młodzieniec zaprowadził nowego znajomego do sztucznej sadzawki, na środku której unosił się łabędzi domek. Obok domku pływały łabędzie.
— Jak ci się widzą łabędzie, Arturze?
— Domek jest ładny, jak rajska wyspa, ale ptaki są nietoperzowate, widać, że w niewoli — Pedzio usiadł na ławce postawionej specjalnie do napawania się widokiem łabędziego stawu.
Młodzieniec dostrzegł wuefistę wychodzącego zza krzewów i zasłoniwszy swoim ciałem widok łabędzi od Pedzia wrzasnął obrzydliwym głosikiem:
— Co, bydlaku, zachciało ci się gwałtu, myślałeś, że osła w parku znalazłeś?! Ja ci tu zaraz jajca poobrywam, jajecznicę usmażę i każę ci wsuwać!
Młodzieniec wrzeszczał tak obrzydliwie, że każdy normalny człowiek przynajmniej odskoczyłby od tego potoku słownej ohydy. Ale Pedzio zrobił inny gest — majtnął głową jakby chciał własnym łbem zmiażdżyć komuś nos. Pedzio uniósł się z ławki i rozpostarł ręce, jak gdyby miał zamiar wzlecieć pionowo w górę. Młodzieniec odskoczył, bo dostrzegł w ręku wroga ostrze stalowego sztyletu.
— On ma szpikulec! — ostrzegł młodzieniec zniżonym głosem brata wuefistę, który już zaczął rozkręcać nad głową rowerowy łańcuch.
Pedzio rzucił się w stronę młodzieńca próbując dziabnąć sztyletem uniesioną rękę, ale przeszył tylko powietrze. Natomiast żmija łańcucha z sykiem owinęła swój ogon wokół jego przegubu, sztylet przeleciał jakieś pięć metrów w powietrzu i zanurkował w trawie. Wolną ręką Pedzio rąbnął prosto w grdykę wuefisty. Ów zaczął chwytać powietrze ustami jak wigilijny karp. Nawet oczy instruktora ćwiczeń fizycznych zasnuły się bielmem jak u zdychającej ryby.
Wówczas stała się rzecz fatalna: młodzieniec odnalazł broń w trawie, podbiegł do walczących i przyklęknąwszy wbił sztylet w pachwinę Pedzia.
— Widziałeś jak go ruchnąłem? — tępym głosem zapytał młodzieniec przerażonego wuefistę.
— Pedziowi już wszystko jedno... A co będzie z nami?
— Będziemy żyć tak, jak żyliśmy dotąd — młodzieniec wyciągnął długi sztylet z ciała nieboszczyka.
Jan Maksymiuk
Domowik — 7
Samotna kobieta wracała z pracy. Mieszkała na ostatnim, piętnastym piętrze wieżowca w kawalerce. Jak zwykle, światła nie było, żarówki ukradziono albo porozbijano. Kobieta zmuszona była szukać przycisku windy po omacku. W końcu udało się go odszukać i wcisnąć. Wysoko szczęknęło i zazgrzytało żelazo. Przycisk windy rozjarzył się jaskrawym czerwonawym światełkiem.
„Niewidzące oko maleńkiego cyklopa” — spoetyzowała kobieta.
— Może być i takie porównanie — w ciemności zabrzmiał niski głos. — A może inaczej: mała sygnalizacja świetlna, zabraniająca dzieciom wejścia do strasznego świata bajek dla dorosłych. Ty, samotna kobieto, jeszcze masz czas wybiec na ulicę — głos przybliżył się i stał się wyraźniejszy. — Ale żeby trafić z ulicy do domu, trzeba znowu wrócić do klatki. A tu, w tym samym kącie będzie znowu czekać na ciebie Domowik, czyli ja.
— Panie, przestań się pan wygłupiać. Jeśli pan wypił, pana sprawa, ale proszę już sobie pójść. Nie jestem jedną z tych płochliwych kobietek — wyszarpnęła z torebki pojemnik z gazem łzawiącym.
— Daremny trud — współczujący głos Domowika rozległ się jednocześnie z szumem rozsuwających się drzwi windy.
Blade światło ukazało dwie postaci: zadbaną postać kobiety w jesionce i zwalistą — Domowika w skórzanym płaszczu i czarnej czapce z niewielkim daszkiem.
Kobieta skierowała rękę z gazem łzawiącym ku gęstobrodej twarzy.
— Gaz nie działa nawet na tak nieznacznego demona jak Domowik — westchnął zmęczonym głosem.
— Zaraz się przekonamy — nieulękła kobieta puściła strumień gazu prosto w dobroduszną twarz.
— A nie mówiłem? Zmarnowałaś tylko gaz. Wchodź do windy. I żadnych wygłupów więcej.
— Kim pan jest? — kobieta dostała gęsiej skórki i tabuny mrówek przebiegły po jej zlodowaciałych plecach. — Gaz! Przecież powinien był pana powstrzymać!
Ręce w czarnych skórzanych rękawiczkach popchnęły ją w stronę windy. Kobietę sparaliżował raptowny strach. Nogi zmiękły. Świat popłynął przez oczyma. Świadomość ulotniła się z ciała i zatrzepotała jak migotliwe skrzydełka motyla.
Domowik chwycił ją pod pachy i wciągnął do windy. Na piętnastym piętrze położył ją na gumowej wycieraczce. Leżała bez zmysłów przez cały czas, gdy Domowik zmagał się z francuskim zamkiem przy pomocy nowego wytrycha. Mógłby, rzecz jasna, posłużyć się prawdziwym kluczem, wystarczyło go tylko wyjąć z torebki zemdlonej kobiety, ale Domowik nie przywykł brać cudzych rzeczy bez pozwolenia. Po co mu zresztą prawdziwy klucz, kiedy miał uniwersalny wytrych, wykonany własnoręcznie? Przedtem nosił przy sobie cały pęk kluczy najróżniejszych rozmiarów, zawieszony na szyi jak kolia, ale kiedy stworzył superwytrych, stało się to zupełnie zbędne. Gdy wkładał go do dziurki, wytrych sam przyjmował pożądany kształt i otwierał zamki. Domowik odczuwał dumę ze swego wynalazku, wciągając do mieszkania nieprzytomną kobietę. Zanim gospodyni odzyskała świadomość, obejrzał sobie mieszkanie. Nie zauważył nic szczególnego, zatrzymał się jedynie przy półce z książkami. Obok kombinatorycznego de Sade’a prężył się Bataille, za nim rozkraczone tomisko „Chińskiego Erosa”, do którego tulił się miły Bunin ze swoimi „Ciemnymi alejami”; egzemplarz „Zwrotnika Raka” Millera wyglądał na nieczytany, podobnie jak angielskie encyklopedie popularne w polskich przekładach; fundamentalny „Dekameron” demonstrował swoją przewagę nad „Heptameronem”. Z półki Domowik wziął ojczystą, zrozumiałą i bliską mu książkę „Podania i legendy” z serii „Twórczość ludowa” i po raz sto jedenasty przeczytał: Żył sobie w pewnej chałupie wąż Domowik. Gospodarz nigdy go nie krzywdził. Gospodyni, wydoiwszy krowy, nigdy nie zapominała poczęstować go ciepłym mlekiem. A dzieci zapraszały do wspólnej zabawy... „Ja też muszę co nieco przekąsić”.
Domowik uważnie zapoznał się z zawartością trójsegmentowej lodówki. Po paru chwilach na patelni skwierczała jajecznica na grubych plastrach bekonu z dodatkiem grubo krojonych pomidorów. Pozostawiwszy jajecznicę na niewielkim ogniu, by doszła, Domowik wrócił do pokoju, gdzie na arabskiej kanapie leżała wciąż jeszcze nieprzytomna gospodyni. Nieproszony gość przyniósł kubek wody, nabrał jej pełne usta i spryskał bladą twarz, podobnie jak spryskuje się przywiędłe kwiatki. Kobieta otworzyła oczy i od razu wrzasnęła:
— Ratunku!
Domowik przyłożył swoją szorstką dłoń do jej otwartych ust, by uciszyć niepotrzebne wrzaski.
— Lepiej wstań, umyj twarz i chodź do kuchni na kolację.
Prostota i naturalność w zachowaniu nieproszonego gościa ostudziły żar niechęci w czerstwym sercu samotnej kobiety. Wykonała jego wszystkie trafne polecenia i nawet sama zaproponowała, by odkorkować butelkę wina i uczcić nową znajomość.
Po wielkim strachu, uspokojeniu i kolacji kobieta nie oponowała, gdy Domowik wyraził życzenie, by pościelić kanapę i położyć się razem pod jedną kołdrą.
Pierwsze zbliżenie nie przyniosło kobiecie oczekiwanej rozkoszy, ponieważ nieregularność jej życia płciowego trochę przytłumiła naturalne instynkty. A Domowik nacieszywszy się nią do woli poszedł do łazienki, by wziąć prysznic. Wrócił szybciutko i zwinnie smyrgnął pod kołdrę z wielbłądziej sierści.
— Jeszcze? — zdziwiła się senna kobieta, niemniej podniosła i rozsunęła swoje długie nogi z wypedikiurowanymi paznokciami.
Domowik rozpoczął nowy seans zachwycających sztosów z takim impetem, jakby niczym podobnym nie zajmował się przed chwilą. Drugie wzajemne przenikanie skończyło się dla obojga olśniewającym finałem z jękami, okrzykami i dyfuzją życiodajnych soków. Zaraz po tym Domowik zerwał się rześko z kanapy i skierował do łazienki, skąd niebawem wrócił.
— Znowu? — jęknęła kobieta, której zabrakło sił nawet na to, by przykryć się kołdrą.
— Tak! Ostatni raz — wyszeptał Domowik i przewrócił jej gorące ciało na brzuch.
Kiedy trzecie zespolenie zaczęło zbliżać się do kulminacji i wczepione w siebie istoty były gotowe stać się niepodzielną jednością, kobieta raptownie krzyknęła strwożonym głosem:
— Zaczekaj, zaczekaj! Przestań, inaczej zaraz umrzesz!
— Nie umrzemy! — doleciało gdzieś z daleka do rozognionej gospodyni.
— Umrzesz — rzęziła.
— Nie umrzemy! — odezwało się trójgłose echo.
Kobieta wsłuchała się w swoje ogarnięte płomieniem namiętności ciało. Nagle uświadomiła sobie, że dwie ręce i jeden penis nie są zdolne do takiej ilości pieszczot, które spadały na nią kaskadami. Ocknęła się: w szarości brzasku pochylały się nad nią aż trzy Domowikowe głowy.
— Ratunku! — szarpnęła się, próbując oswobodzić ciało z sideł pieszczoty, ale nie dała rady i ucichła.
— Po co się wyrywasz? Uspokój się! — przemówiła brodata głowa. — Przecież jest nam tak dobrze — podtrzymała ją druga, upiększona wąsami i gładko uczesana. — Nieczęsto się zdarza, by ktoś widział i słyszał, a tym bardziej posiadł Domowika w trzech jego osobach: Ojca, Syna i Ducha Domowego — zapewniła trzecia, ogolona i ostrzyżona na zero.
Kobieta pogodziła się z losem i jej rozkoszom nie było końca aż do rana.
A rankiem Domowik pod postacią rozchełstanego mężczyzny opuścił piętnastopiętrowy budynek.
Halina Maksymiuk