Requiem dla piły motorowej

Arłou Uładzimier


Requiem po słoninie z Nieświeża

Adam Mickiewicz strasznie nie lubił miast nie zaznaczonych na mapach (jeszcze bardziej niż Goethe nie lubił psów i czosnku). Miastu, do którego jedziesz, nielubienie autora „Dziadów” nigdy nie groziło.

Tym miastem jest Kraków.

Niegdyś nad kuflem krakowskiego piwa jeden ze znanych ci absolwentów tamtejszego uniwersytetu rozmyślał o tym, że „od narodzin zwierz chodzący w pustyni zna swoje leże...”[1]

Obecnie w Krakowie mieszka znajomy reżyser Krzysztof, który wystawił u was w Mińsku spektakl o wariacie i zakonnicy, a kiedy zachwycona publiczność wywołała go na scenę, wyszedł na bosaka, bo nigdy nie pozwolił sobie na zbrukanie sceny butami.

A jeszcze w Krakowie mieszka białoruski historyk Oleg, który odnalazł tam grób Alesia Haruna[2].

Wydaje ci się, że wszyscy ludzie w Krakowie są pokroju Krzysztofa i Olega. Ale trzy butelki naszej nowej niepodległościowej wódki „Biełaja Ruś” (jedna zgodnie z prawem i dwie jako przemyt), które leżą w twojej walizce, wypijesz nie ze swoimi znajomymi. W ogóle nie będziesz pił.

Nie będziesz pił wódki „Biełaja Ruś”, bo w Krakowie jest Kościół Mariacki. Niegdyś tatarska strzała zabiła na jego wieży strażnika, który zatrąbił, żeby ostrzec miasto przed atakiem wrogów. Na pamiątkę tego wydarzenia trębacze codziennie grają hejnał z wieży.

Po raz pierwszy w ciągu 600 lat zamilkli tej nocy, kiedy na wieżę wspiął się białoruski pisarz Uładzimier Karatkiewicz[3].

Spodziewasz się, że wśród hejnalistów i dzisiaj nie ma niepijących. Tym razem nocny Kraków (dlatego, że Republika Białoruś nie ma jeszcze swego hymnu) usłyszy chrypliwe „Sauka dy Hryszka ładzili dudu” z akompaniamentem hejnalisty.

Możliwe, że wydarzy się to już jutro.

A póki co wasz autobus podjeżdża do brzeskiego przejścia granicznego przed Mostem Warszawskim. W waszych kieszeniach znajdują się zaproszenia na seminarium o historii Rzeczypospolitej, faksy i zaświadczenia o podróży służbowej...

Hejnaliści już pewno śnią o Białorusi... Autobus kołysze usypiająco i wokół ciebie tka się przędza snu. Od myśli o średniowiecznym trębaczu w sen wciskają się skośnookie twarze, które nie wiadomo dlaczego proszą o dolary...

Autobus gwałtownie się zatrzymuje, otwierasz oczy. W ciemności za oknem widać palące się ogniska, coś bulgoce w zadymionych sagankach, po smagłych obliczach pełza blask ognia. Na granicy jawy i snu wydaje ci się, że śnisz dalej, że to przez Most Warszawski suną na Kraków tatarsko-mongolscy najeźdźcy.

Co prawda, nie wiadomo dlaczego Tatarzy mówią po rosyjsku i nietrzeźwymi głosami wyśpiewują tęskne rosyjskie nuty, oj, moroz, moroz. Przyjemny, koloraturowy sopran obok sąsiedniego ogniska zaciąga:

A mnie na wędkę pochwyciła się rusałka,
Pamiętam, jakby to się stało wczoraj,
Przepadła linka, przepadł hak, trzasnęła pałka,
A w ręku pozostały tylko pióra.

Jak na sen brzmi to za bardzo po sowiecku, dlatego się budzisz.

Od Mostu Warszawskiego, ginąc w bezgwiezdnej ciemności ciągnie się nieskończona girlanda ogni. Dzisiaj hejnaliści trwożliwie przewracają się na drugi bok, a ty walczysz ze złymi przeczuciami i przywołujesz na pomoc Morfeusza.

Tam, we śnie, pomiędzy autobusami uwijają się tatarscy poborcy podatków. Do ogonów ich kosmatych koników przywiązane są brzeskie numery rejestracyjne, a na brązowych bokach widnieją napisy: „Milicja”. Za samochodem z migaczem do granicy dostojnie ciągnie karawana słoni i wielbłądów, poza kadrem ktoś tłumaczy, że to z oficjalną wizytą jedzie pan premier...

Rankiem budzisz się pośród pustego pola. W rzadkiej mgle, od zastawionej autobusami aż po sam horyzont szosy w dal brną ludzie. Widok przypomina kadry z wojennych filmów: partyzanci idą wysadzić pociąg. Nawet gołym okiem widać, że i bez porannych dywersantów pole jest zaminowane tak dokładnie, że żadnych nawozów do początku XXI wieku nie będzie potrzebowało.

W odróżnieniu od wetkniętych przez brzeskich budowniczych w śmierdzące kałuże trzech ustępów (plus jeden beczkowóz z wodą) na sześć kilometrów samochodowej kolejki, koszy na śmieci w naszym kraju nie brakuje.

Kosze prawie co minutę sprawdzają „śmietnikowcy” z pojemnymi torbami. Jeden ma na torbie portret Michaiła Siergiejewicza Gorbaczowa z domalowanym hitlerowskim wąsikiem, u drugiego widnieje hasło: „ZSRR ostoją pokoju”. Od czasu do czasu „śmietnikowcy” staczają pojedynek o pustą butelkę.

Znacznie spokojniejszy i wygodniejszy jest inny przygraniczny zawód — handel miejscem w kolejce. Jeden autobus kosztuje sto rubli, a autobusów tutaj około pół tysiąca. W ciągu dnia celnicy odprawiają około trzydziestu lub czterdziestu. Mówią, że problem znika po zapłaceniu 500 zielonych, ale zielonych u was znajdzie się niewiele wiecej niż sowieckich rubli u wdowy po filipińskim prezydencie Markosie.

Dlatego kręcicie się w pobliżu szlabanu ze swoimi dokumentami, a kędzierzawy kapitan o nazwisku Ogórek albo Burak, spojrzawszy na nie jednym okiem, pogardliwie rzuca:

— Jeśli przyjedzie sam Szuszkiewicz i mi rozkaże, to przepuszczę.

Jego kolega robi straszną minę i obiecuje, że i tak będzie sprawdzać dokładnie.

Obok szlabanu hamuje autobus z jakąś dziewczęcą reprezentacją. W czasie gdy trener prowadzi rozmowy z naczalstwem, młode sportsmenki proszą:

— Towarzyszu milicjancie, przepuśćcie. Mamy zawody. Jutro wieczorem mamy być na macie w Paryżu.

— Znamy te wasze zawody na macie — dobrodusznie odpowiada „towarzysz milicjant”. — Jedziecie się bzykać z Francuzami za dolary. Jeśli będziecie z nami za ruble, to przepuścimy.

Perspektywa spróbowania słoniny z Nieświeża przerośniętej czerwonym mięsem i opowiedzenia krakowskim hejnalistom jednej z wersji powstania układu kolorów na naszej fladze staje się coraz bardziej mglista.

Czepiając się ostatniej nadziei, zawracacie autobusem do Brześcia, żeby poszukać sprawiedliwości w gabinetach wysokich dostojników. Napis przy wjeździe do miasta ostrzega, że „narody ZSRR tworzą jedność”. Sądząc po tablicach rejestracyjnych autobusów czekających w kolejce za granicę i po wspólnej przestrzeni ekonomicznej przygranicznego pola, po którym na boso nie odważy się przejść nawet twój znajomy pijaczyna Komintern z Sierabranki — napis głosi szczerą prawdę.

Ludzie na brzeskich ulicach i w brzeskich gabinetach języka białoruskiego albo nie chcą rozumieć, albo naprawdę nie rozumieją.

— To wy, chłopaki, do nas z Białorusi przyjechaliście? — z uśmieszkiem zapytuje obwodowy naczalnik. — Jaka tam w Białorusi pogoda?

Wędrując od jednego gabinetu do drugiego przejeżdżacie po ulicy Kosmonautów i nagle przypominasz sobie, jak pięć lat temu w Orszy miejski sekretarz partii ludzi najmądrzejszych i najuczciwszych, usłyszawszy propozycję, żeby orszańską ulicę Kosmonautów, przy której napisano powieść „Dzikie polowanie króla Stacha”, nazwać imieniem jej autora Karatkiewicza, z oburzeniem odpowiedział, że jest to „ideologicznie niesłuszne”. Spytany o to, który z kosmonautów żył albo urodził się w Orszy, sekretarz dowcipnie zaznaczył, że „oni tu przelatywali”. Nazwy ulic w Brześciu świadczą o tym, że nad miastem przelatywali Puszkin z Gogolem, Budionny z całym szwadronem bolszewickich siepaczy, a także Lenin z komunizmem.

Zaznajomiwszy się dość gruntownie z miejską toponimiką „zachodniej bramy kraju sowietów” wracacie na szosę i — o święta naiwności! — próbujecie zająć swoje poprzednie miejsce w kolejce. Jeszcze z daleka widzicie, że z autobusu na witebskich numerach rejestracyjnych wysypuje się, jak gromada pluskiew z materaca, ze dwudziestka rozjątrzonych kobiet i ich nieogolonych towarzyszy podróży.

Wasz autobus konwulsyjnie przeciska się do przodu. Ponurzy, nieogoleni mężczyźni z Witebszczyzny obiecują wam rozwalenie szyb kamieniami. Kobiety działają bardziej radykalnie. Z krzykiem „Przejedziecie po naszych trupach!” kładą się pod koła autobusu na mokry od mżawki asfalt.

Wybierasz wśród leżących ładną młódkę w jasnej kurteczce i próbujesz nakłonić ją do zmiany postawy. Cierpliwie tłumaczysz, że brudny asfalt to nie najszczęśliwsze miejsce do demonstrowania jej niewątpliwych powabów. Pytasz o jej imię i telefon i czerpiąc ze skarbów ojczystej poezji mówisz o pachnących stogach, w których kobiety są jak radosny sen w blasku jutrzenki.

Młódka z witebskiego autobusu wsłuchuje się w twój język białoruski i nagle jej ładną buzię wykrzywia grymas nienawiści:

— Wynoś się, ty Ukraińcu brodaty! Tutaj Białorusy po dziesięć godzin się męczą, a jeszcze was najechało!

To brzmi jak wyrok.

Opuszczasz nisko głowę, wyciągasz z autobusu walizkę z „Białą Rusią” i słoninką teściowej, zatrzymujesz jadącego moskwicza, na dworcu przeciskasz się wśród kilku podejrzanych osób „narodowości kaukaskiej” do jedynej czynnej kasy, kupujesz bilet na pociąg, który jedzie z tamtej strony, na którą nie chcą cię przepuścić, wsiadasz po raz pierwszy w życiu do miękkiego i całkowicie pustego wagonu międzynarodowego i po czterech godzinach docierasz do swojego mieszkania na Sierabrance.

Jak mawiał Fridtjöf Nansen, wracając ze świata do swojej Norwegii, „powrót jest nagrodą każdej podróży”.

Twoja nagroda czeka na ciebie koło domu w postaci sąsiadki, która z zadartą głową oburza się, że ktoś wywiesił „faszystowskie flagi”. Widzisz, że jedną wywiesili na balkonie twoi synowie, a drugą archeolog z krytykiem literackim z trzeciej klatki.

Dopiero teraz przypominasz sobie, że jutro 25 marca[4].

— Doczekaliśmy się — mówi sąsiadka, zamierzając poskarżyć się na faszystów deputowanemu P.W. Sadouskiemu. Informujesz ją, pod którym numerem mieszka i podajesz jej punkt orientacyjny — jeszcze jedna wywrotowa flaga. Jednocześnie dzielisz się ostrożnym domysłem, że brudnej prowokacji przeciwko przedstawicielowi ludu dopuścił się któryś z miejscowych faszystów, przystawiając drabinę z podwórka.

— A idźże sobie... Obrośnięty nacjonalista — podejrzliwie mówi sąsiadka. — Samżeś może i łaził.

O północy bierzesz fujarkę syna i zaczynasz wygrywać na niej „Sauka dy Hryszka”. W tej samej chwili na wieży Kościoła Mariackiego podnosi trąbkę do ust krakowski hejnalista.

Wasze melodie zlewają się w requiem po „Białej Rusi” i biało-czerwono-białej słoninie z Nieświeża.

Marzec, 1992.

Halina Maksymiuk

1 Franciszek Skaryna z Połocka, tłumacz Biblii na język starobiałoruski, studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim w latach 1504-1506.

2 Aleś Harun — poeta białoruski (1887-1920); jego grób w Krakowie został odnaleziony przez historyka Olega Łatyszonka (jednego z tłumaczy niniejszej książki).

3 Uładzimier Karatkiewicz (1930-1984), wybitny pisarz białoruski, autor poczytnych powieści historycznych, ulubiony autor i mistrz Uładzimiera Arłowa.

4 Data proklamowania niepodległości niebolszewickiej Białoruskiej Republiki Ludowej w 1918 r.