Requiem dla piły motorowej

Arłou Uładzimier


U nas na Sierabrance

Po przeprowadzce do Mińska początkowo mieszkałem w suterenie bez adresu.

Oczywiście mogłem napisać na kopercie nazwę ulicy z numerem domu, ale poczty do sutereny i tak nikt nie przynosił i pod tym względem miałem spokój.

Ci, co mnie odwiedzali, mogą zaświadczyć, że suterena posiadała wszelkie wygody, chociaż nie miała okien. Co prawda, stamtąd musiałem regularnie chodzić do pracy, gdzie milicja sporządziła trzy protokoły za mieszkanie bez zameldowania.

Dlatego w Związku Pisarzy spytali mnie, gdzie mieszkam. Przyznałem się szczerze: w piwnicy. Odpowiedzialnych towarzyszy ogarnęło współczucie i po roku otrzymałem mieszkanie.

W ten oto sposób znalazłem się u nas na Sierabrance i teraz za zamieszkiwanie na moim metrażu bez zameldowania mam prawo sporządzić protokół na chomika Chomeiniego i kotkę Basię (w oficjalnych papierach będzie figurować jej pełne imię: Basota).

Oprócz osób niewiadomego pochodzenia i niezameldowanych w naszym domu w różnym czasie mieszkali i mieszkają ludzie zameldowani, znani i zasłużeni.

Po pierwsze, w naszym domu mieszkał kiedyś pisarz Wiaczasłau Rahojsza, a odwiedzał go Uładzimier Karatkiewicz, który, jak powiadają, wypijał kielicha i śpiewał nie gorzej, niż robił to w zakazanym niegdyś filmie, nakręconym według jego własnej powieści „Chrystus zstąpił na ziemię w Grodnie”.

Teraz w naszym domu mieszka krytyk i tłumacz Halina (szanując jej prywatność obejdziemy się bez nazwiska). Mieszka także poetka Walentyna, która od czasu do czasu podpisuje się pseudonimem Wita Hnanaja. Mamy też prawdziwą zgadywankę literacką, w której możemy zadać pytanie: jaki znany archeolog białoruski został bohaterem utworu literackiego w związku z tym, że podczas ekspedycji archeologicznej utopiły mu się spodnie?

Ten archeolog kupił sobie nowe spodnie i zupełnie legalnie mieszka w naszym bloku.

Mieszkają tutaj Aleś, Alina, dwaj Danczykowie i Danusia.

A kiedy dodamy niebezpiecznego w nieodległej przeszłości nacjonalistę, a dziś deputowanego Piotra Sadouskiego, to ktoś może powiedzieć: wylęgarnia nacjonalizmu.

W pobliżu naszego domu jest staw, na którym zadomowiły się kaczki. Wcześniej pływał tam łabędź, ale nie wytrzymał „pieriestrojki” i dokądś wyemigrował.

A jeszcze jeden znany nacjonalista profesor Uładzimier Konan „pieriestrojkę” przetrzymał i po dawnemu patrzy na świat z górnego piętra sąsiedniego wieżowca.

Czasami profesor może zobaczyć, jak rankiem po brzegu kanału biega parlamentarzysta Piotr Sadouski. Przechodnie z zachwytem patrzą, jak biegacz się rozbiera i daje nura. Jak mówi jeden z wyborców, dlatego jest właśnie deputowanym.

Pewnego razu przybiegł pan Sadouski rankiem nad kanał i ... hop do wody. A na brzegu siedzi rybak z wędką. A może i nie rybak i żadnej wędki w ręku nie ma, tylko krótkofalówkę (jak powiadają weterani białoruskich wydawnictw, „ma ra(diosta)cję”). Więc siedzi sobie ten wędkarz i z zadumą mówi:

— No i co, Piotrze, dobiegałeś się?

Deputowany się zdziwił, ale płynie dalej, jak gdyby nigdy nic.

A wędkarz precyzuje:

— Wyłaź, Piotrze. Przewrót.

Deputowany spojrzał na dom, a stamtąd już biegnie doń jego małżonka.

Zrozumiał wtedy, że to nie żarty. Jakie tam żarty, jeżeli pisarz Barys Saczanka przepowiadał ten przewrót od zimy już z dziesięć razy.

Lud łowił ryby, a deputowany ludowy ubrał się i w te pędy pomknął do parlamentu. Tymczasem niektórzy z parlamentarzystów szukali ukrycia, inni szykowali się do odsiadki wkładając do teczek szczoteczki do zębów i porządnie złożone komplety bielizny, a jeszcze inni jechali pociągiem do Sankt Petersburga, żeby zacząć wszystko od początku.

Krótko mówiąc, 19 sierpnia[1].

Tak było wśród parlamentarzystów.

U ludzi prostych też pojawiły się swoje problemy.

Na przykład, podchodzi do mnie na podwórku przewodniczący komitetu blokowego — taki cichy emeryt, lubiący wypić, który rozprowadzał kartki żywnościowe. Patrzę, a przewodniczącego jakby podmienili: oczy mu się błyszczą, jak u snajpera.

— No i jak tam, Włodzimierzu Aleksiejewiczu, wasz Front Narodowy?

— A skąd pan wie, jak się nazywam? — odpowiadam.

— E-e, kochany, do twojej wiadomości podaję, że nie jestem takim prostaczkiem. Kiedyś stałem na czele mińskiego sztabu komsomolskiego.

Mimowolnie od tej surowej prozy rzuciło mnie w stronę poezji: Na przesłuchaniu trzymał się twardo,
Ni słowa nie wyszło z ust komsomolca.

„Nie wydam nikogo oprócz jednego pisarza — złożyłem sam sobie straszliwą przysięgę. — Jemu tak czy owak nic nie zrobią”.

I poszedłem dalej słuchać Radia Swoboda.

Co do przesłuchania, to oczywiście dostałem odroczenie.

Nie wytrzymałem jednak — słaby ze mnie człowiek— i dopuściłem się grzechu. Po mniej więcej trzech dniach zadzwoniłem do drzwi przewodniczącego sztabu komsomolskiego.

— Lakseicz, chcę ostrzec, jak sąsiad sąsiada. Front Narodowy podjął uchwałę o aresztowaniu wszystkich przewodniczących komitetów blokowych.

Na początku, bo był jak zawsze pijany, uwierzył.

— Dziękuję, Włodzimierzu Aleksiejewiczu.

Dobrze, że teraz kartki żywnościowe wydają w spółdzielni mieszkaniowej.

Po trzech dniach świętowałem urodziny. Akurat wtedy, jak Małafiejewa (nie trenera reprezentacji pikarskiej, ale tego, który próbował pouczać nas wszystkich) ściągnęli z trybuny podczas posiedzenia, a jego poprzednik, emeryt związkowy Achrem Sakałou, podjechał na służbowej wołdze do KC i zobaczył trumnę, wokół niej żałobników, a na trumnie aksamitną wstążkę ze skromnym napisem: „Rozum, honor i sumienie”.

Tego wieczora przyjaciele podarowali mi kawałek granitu odbity z budynku KC KPB, który znajdował się naprzeciwko szaletu miejskiego i na który z ukosa spoglądały popiersia towarzyszy Marksa i Lenina.

I tak oto poszczęściło się i mnie sprywatyzować choć niewielką cząstkę byłego partyjnego majątku.

W ten sposób nasza Sierabranka znalazła się w suwerennej Republice Białoruś.

Życie ludzi pospolitych wcale nie stało się lepsze ani weselsze. Nawet znudziło się wywieszanie biało-czerwono-białych flag, a o zachowaniu białorusko-sowieckich nikt jakoś nie pomyślał.

Kiedy zrobi się już całkiem smutno, można pójść na naszą pocztę.

Oto na przykład chcę wysłać telegram z suwerennego Mińska do znajomego z suwerennego Nowego Jorku.

— Nie zawracaj pan głowy — mówi pracownica poczty. — Do żadnych Nowych Jorków żadnych telegramów nie wysyłamy.

— A do jakichkolwiek Nowopołocków jakiekolwiek telegramy wysyłacie?

— Do Nowopołocków poślem.

Piszę, przygryzając z wysiłku koniuszek języka, drukowanymi literami, żeby, broń Boże, czegoś nie przekręcili.

Telegrafistka przeczytała i pyta:

— A co to takiego winszuju?

— Pozdrawiam — przekładam na język naszej mniejszości narodowej.

— To byś tak i pisał. A Winceś — to co? Nazwisko?

— Imię.

— Przecie nie ma takiego imienia — mówi z mieszaniną ironii i politowania. — Głowe tylko zawracajom.

Ale telegram przyjmuje, chociaż potem się wyjaśnia, że moje wysiłki poszły na marne, bo tekst, aby nie skrzywdzić nadmniejszości, przełożyli na obszczeponiatnyj. Dzięki Bogu, że nie stało się tak, jak z jednym artystą, któremu też przełożyli i zamiast zawiadomienia o stypie (po białorusku: chautury) otrzymał zaproszenie na „chałturę”.

Co prawda, takie przekłady robiono w czasach BSRR. W suwerennej Republice Białoruś są nowe problemy.

— Napisz w dole telegramu adres i nazwisko — mówi pracownica poczty.

Potem długo i podejrzliwie przygląda się blankietowi.

— Jak nazwisko? Arłoj?

— Arłou. Na końcu — „u” krótkie.

— Nie ma takiej litery — ucina pracownica, dokładnie jak w programie telewizyjnym „Pole cudów”.

Jestem człowiekiem spokojnym. Wyjmuję notatnik, piszę „й” i „ў” i w jak najbardziej przystępny sposób tłumaczę różnicę.

Nie wiem, gdzie trafiło całe to moje tłumaczenie, w każdym razie w jej w głowie powstało przekonanie, że odziedziczyłem po ojcu niezwykłe nazwisko — Arłoj.

Następnym razem, kiedy byłem na poczcie, pracownica uśmiechnęła się do mnie jak do dobrego znajomego i zawołała do niejakiej Nadzi.

— Arłoj przyszedł, znowu gazet nie donieśliście.

Z czeluści oddziału pocztowego wyłoniła się rozzłoszczona Nadzia.

— Co pan tak ciągle przychodzi? Tam u was mieszka jeszcze jakiś Sadouski. Też chodzi. Nawypisywali czasopism po białoruskiemu, a tera kradnom jeden od drugiego ze skrzynek...

Niedaleko od poczty mieszka krzepki facet, z którym łączy nas to, że obaj mamy rzadkie miana.

W historycznych latach trzydziestych ideowo zahartowani rodzice ochrzcili potomka imieniem Komintern.

Nie wiem, jak to było z leksyką w firmie, na cześć której otrzymał imię (może tam też rzucali wyłącznie anty-düringami i posyłali się wzajemnie na empiriokrytycyzm), ale ulubionym słówkiem naszego Kominterna było, za przeproszeniem, „kurwy”.

Znowu wyłączyli na tydzień ciepłą wodę — „Kurwy!”

Podnieśli ceny na wódkę — „Co robią, kurwy!”

Ogłosili Boże Narodzenie dniem wolnym od pracy — też „kurwy”, ale z odcieniem szacunku.

Nie wiem, co tam się wyrabiało w bolszewickim Kominternie, ale nasz Komintern był wiecznie podpity. Czasami napijał się do nieprzytomności i przewracał się na środku ulicy.

— Komintern znowu się uchlał — mówią wtedy kobiety z jego podwórka i proszą mężczyzn, aby zawlekli moczymordę do domu, bo człek ma pewną cechę szczególną: po upadku wydaje mu się, że jest już u siebie w domu i zaczyna rozbierać się do rosołu, wywołując popłoch wśród przechodniów.

*

Na naszej Sierabrance jest wcale nie mniej ciekawie niż w faulknerowskiej Yoknapatawphie.

Ale na dzisiaj już kończę, bo niebawem przyjdzie do mnie znajomy artysta, z którym napijemy się kawy, a potem on w natchnieniu coś narysuje dla „Naszej Niwy” i ten rysunek razem z moją pisaniną wywoła wśród części czytelników porcję zdrowego oburzenia.

Dlatego też, jak mówią zazwyczaj w Nowym Jorku, good-bye!

Albo, jak mówią u nas, na Sierabrance, w Mińsku, w niezależnej Republice Białoruś, do swidanija!

Luty, 1992

1 19 sierpnia 1991 — nieudany pucz komunistyczny w Moskwie, po którym do władzy w Kremlu doszedł Borys Jelcyn, a Białoruś ogłosiła niepodległość.