Requiem dla piły motorowej

Arłou Uładzimier


Wowa Cymerman

Błogosławieni są ci, którzy mają na tym świecie dom, gdzie wypowiedzieli swoje pierwsze słowo, nauczyli się chodzić od rodzicielskich rąk do stołu, potem doszli aż na ganek, spadli ze schodów i pochlipując ze strachu i bólu raczkowali na stłuczonych kolankach do furtki.

To miejsce, gdzie niegdyś stał nasz komunalny drewniany dom w Połocku, już dawno zostało zajęte przez betonowy sześcian pałacu kultury fabryki włókien szklanych. Czasem wstępuję do tej znienawidzonej budowli, błąkam się po pustych korytarzach i próbuję sobie przypomnieć, gdzie znajdowało się nasze mieszkanie w tamtych latach, kiedy w kosmos poleciał Jurij Gagarin i naszą ulicę nazwano jego imieniem.

Dom stał chyba w tym miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się szatnia. A w miejscu dzisiejszej toalety, pod podłogą sali widowiskowej, być może ocalała garść popiołu z roznieconego pod moją ulubioną jabłonią-papierówką ogniska, w którym spaliliśmy portret Józefa Wissarionowicza Stalina, uprzednio wydłubawszy mu oczy. Miałem wtedy dziewięć lat, a Wowa Cymerman, który razem z nami brał udział w tej karnej operacji, był o półtora roku młodszy, ale ten wyrośnięty pucołowaty chłopak z policzkami przypominającymi dwie różowe piłeczki mógł z łatwością pokonać każdego z nas.

Statystyki podają, że w roku 1885 w każdej setce połocczan było 65 Żydów, a na początku XX wieku Żydów była dokładnie połowa. W latach mego dzieciństwa proporcje ogólne najpewniej się zmieniły, ale nie dotyczyło to naszej dzielnicy. Dokoła nas mieszkali Szefowie i Hofenszeferowie, Liwszycowie i Epsztajnowie, Rafajłowicze, Sraliowicze i Hercykowicze, a trochę dalej — Bermantowie, Bernsztajnowie, Kacowie, Kacmanowie i Kacnelsonowie. W trakcie swoich późniejszych badań historycznych zauważyłem, że niektórzy przedstawiciele tych sławetnych rodów uparcie dochowywali wierności profesjom przodków. Na przykład, obaj dorośli Sraliowicze pracowali w miejskiej drukarni — co prawda nie byli właścicielami jak ich dziad, a jedynie zecerami z wiecznie uczernionymi ołowiem i farbą drukarską palcami. Bermant i Bernsztajn, podobnie jak ich krewni przed „wielkim październikiem”, utrzymywali się z fotografowania.

Czym zajmowali się sto lat temu Hercykowicze — nie zdołałem się dowiedzieć, ale syn starego Załmana, Ajzik, który pracował w naszej szkole jako zastępca dyrektora do spraw dydaktycznych, niewątpliwie zasłużył się w walce z bujną fryzurą przyszłego pisarza białoruskiego Wincesia Mudrowa, a siostrzeniec Ajzika Załmanowicza, Arkasza Kacman, kierował popularną sekcją aerobiku. Po zajęciach grupowych w zacisznej sportowej sali zazwyczaj zostawał z jedną ze swych podopiecznych, żeby jeszcze z pół godzinki poćwiczyć indywidualnie, a potem pojawiałem się ja, zaczynaliśmy z pasją grać w ping ponga, podczas którego proponowałem Arkaszy, żeby zmodyfikował nazwę sekcji, dodając sylabę „jo” przed literą „b”. Grając ze mną na pożegnanie w przeddzień wyjazdu do Los Angeles, Arkasza Kacman wyrzekł sakramentalne zdanie: „Nie mogę skapować, Wołodia, dlaczego ty wyrosłeś pośród Żydów i nijak nie możesz załatwić sobie porządnego mieszkania”.

Ale to wszystko wydarzyło się wiele lat później, a w owych szczenięcych czasach, kiedy mieszkałem wśród sąsiadów nazywających się Chaimami, Abramami, Izraelami i Mojszami, szczerze się dziwiłem, dlaczego mój tata ma takie nietutejsze imię Alaksiej.

Dom moich rodziców na ulicy pierwszego kosmonauty otaczały budynki różnych instytucji, w których po osiemnastej pozostawali jedynie strażnicy i portierzy, dlatego też wieczorem było u nas pusto i cicho. Za to za naszym ogrodem zaczynały się od razu trzy ludne i gwarne ulice, noszące nazwy Robotnicza Pierwsza, Robotnicza Druga i Robotnicza Trzecia. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek mieszkali tam jacyś robotnicy. Na tych ulicach mieszkali Żydzi i słychać było rozmowy w języku jidysz, przynajmniej wśród starszej części mieszkańców.

W ciepłe letnie wieczory mieszkańcy wychodzili z drewnianych domków, siadali na ławeczkach przed ogródkami, w których rosły bzy, „rozbite serca” i żółte georginie, statecznie gwarzyli w niezrozumiałym mi języku. Po zarośniętych trawą ulicach, gdzie samochody pojawiały się jedynie w przypadku czyjegoś zgonu, chodziły kozy i kury, biegały nierasowe koty i psy różnej maści, a myśmy razem z żydowskimi dziećmi bawili się w „pikara” i „kalim-bam-ba”.

Grubachna jak kopa siana ciotka Róża Salomonowna lubiła częstować nas agrestem i malinami. W święta pulchną dłonią podawała kawałek żydowskiego miodowego piernika pod egzotyczną nazwą „tejgełech”. Ciotka Róża pracowała jako kasjerka w wesołym miasteczku w parku nad Dźwiną i do swoich sąsiadów mówiła po swojemu: „Drajsik kopikies bilet”. Ode mnie pieniędzy nigdy nie brała. Po jakimś czasie domyśliłem się przyczyny tej dobroczynności: mój tata był prokuratorem, a jej syn Fima odsiadywał wyrok za zarżnięcie żony. Ta zbrodnia pozostawała dla mnie czymś niezwykle zagadkowym, bo to właśnie przyszły zabójca Fima dał mi do przeczytania „Małego księcia” i mnóstwo innych, ciekawych książek.

Fima dostał niewielki wyrok, bowiem dokonał zabójstwa, jak powiadali dorośli, „na tle zazdrości”. Moja dziecięca próba dowiedzenia się, co to było za „tło”, spełzła na niczym. I co z tego, że zastał żonę z innym? — zastanawiałem się nad usłyszanym wyjaśnieniem. Z tego powodu można zarżnąć przecież wiele żon, zbyt wiele. A w dodatku nie było jasne, dlaczego — jeśli zastał ją z innym — zarżnął mianowicie ją, a nie tego innego.

Rzecz jasna, nasi sąsiedzi nie tylko sprzedawali bilety w wesołym miasteczku czy zarzynali żony. Carski generał Michaił Biez-Korniłowicz, który w 1855 roku wydał książkę „Wiadomości historyczne o znakomitych miejscach w Białorusi”, napisał o połockich i na ogół naddźwinskich Żydach w sposób następujacy: „Przedsiębiorczy, ciekawi świata, przenikliwi. Z góry potrafią przewidzieć zyski, jakie może przynieść zamierzane przedsięwzięcie; z początku obliczają wydatki i dopiero potem przystępują do interesu. Unikają wyczerpujących zawodów: znajdziecie między nimi wielu krawców, szewców, czapkarzy, szklarzy, cynowaczy, blacharzy, rytowników pieczątek, złotników, rzadko zaś spotkacie kowala, cieślę albo pilarza. W wierze są wytrwali, jednomyślni, chętnie pomagają swoim, szczególnie, gdy ci ucierpią od pożaru”.

To wszystko prawda.

Mąż ciotki Róży, Izrail Mojsiejewicz, też unikał brudnych i „wyczerpujących” zajęć i zarabiał na chleb nocnym stróżowaniem w wesołym miasteczku. Choć imię tego dzielnego człowieka w pamięci połocczan zatarł już czas, jeden jego sławetny wyczyn na zawsze wszedł do miejskich annałów. Kiedy w parku zainstalowano atrakcję pod nazwą „Pętla Niestierowa”, dwaj milicjanci z nocnego patrolu szturchańcami obudzili Izraila w jego stróżówce i zażądali przejażdżki „na pętli”. Mąż ciotki Róży posłusznie wcisnął guzik i poszedł na stróżówkę dosypiać noc. Milicjanci wykonywali pętle w blaszanym samolociku aż do świtu. Wydostano ich stamtąd nieprzytomnych i ledwo dychających. Na szczęście jeden z „pilotów” tuż przed utratą przytomności zdołał wyciągnąć pistolet i opróżnić magazynek w kierunku stróżówki, czym przerwał beztroski sen Izraila Mojsiejewicza. (Przed wyjazdem do Izraela mąż Róży Salomonowny utrzymywał, co prawda, że owej nocy w wesołym miasteczku nie zmrużył oka ani na chwilkę.)

I o pożarze to też prawda. Kiedy Hercykowiczom spaliła się połowa domu, ze wszystkich ulic Robotniczych przyniesiono im tyle rzeczy, że stary Załman był wprost wniebowzięty i chwalił się, jakoby w odbudowanym domostwie używał sobie ze swoją Simą nie w dwóch, jak przed pożarem, a w czterech łóżkach.

Jeszcze jedna Sima — Simoczka Muzykantka, córka inspektora miejskiego wydziału oświaty — mieszkała niedaleko nas w zaułku z głęboką kałużą, w której zza płotu przeglądały się podwiązane niebieskimi wstążkami malwy. Smagła, z gęstym malinowym rumieńcem i migdałowymi oczyma, Sima przez długi czas była królową moich erotycznych fantazji i samotnych ukojeń. Jeszcze i dzisiaj, gdy czytam „Najwyższą pieśń Solomona”, widzę lekko opalone nogi Simy, złotawe, z niebieskawymi żyłkami.

Wystarczyło wyjść za próg i przebiec najwyżej sto metrów, żeby trafić jak gdyby do innego kraju, z odrębnym językiem, innymi twarzami i imionami, niezwykłymi zwyczajami, a nawet potrawami.

Nieodłączną częścią tej krainy, nad którą wiały gorące wiatry, był wujek Grisza Cymerman, siadujący na ławeczce przed schludnie utrzymanym, pomalowanym na brunatno domkiem i patrzący w zamyśleniu wyblakłymi lawendowymi oczyma na stuletnią topolę.

W dzień ojciec Wowy Cymermana pracował jako szewc w budce koło pierwszego w Połocku sklepu samoobsługowego. Wieczorami, zanim wyszedł ze swej przesiąkniętej zapachem skóry i kleju klitki, żeby popatrzeć na przydomową topolę, też zajmował się szewstwem. Imponowała mi szczególna zręczność wujka Griszy, z jaką wypluwał maleńkie gwoździki i jednym celnym uderzeniem młotka wbijał je we właściwe miejsce. Na wojnie służył w artylerii, był ranny i każdego roku u schyłku lata mącił mu się umysł. Stawał się gadatliwy, zaczynał opowiadać jak pił z marszałkiem Żukowem i spotkał się na pierwszej linii z samym Stalinem, a gdy nerwy mu puszczały na dobre, wykrzykiwał artyleryjskie komendy. Wtedy wujka zabierano na miesiąc za Dźwinę, gdzie w byłych murach klasztoru ojców bernardynów mieścił się dom wariatów. Chorych leczono tam nie tylko lekami, ale także psychoterapią. Na przykład, kiedy lekarzom potrzebne była cegły, rozebrano babiniec klasztornego kościoła, a kości pochowanych tam nieboszczyków rozrzucano pod nogi pacjentów.

Po podleczeniu wujek Grisza do następnego sierpnia tracił wojowniczość, stawał się pokorny i łagodny i co wieczór zajmował swoje stałe stanowisko naprzeciwko topoli. Jego stosunek do tego drzewa przywodzi mi na myśl pułkownika Aureliana Buendía i kasztan, pod którym bohater Marqueza pożegnał się na zawsze ze światem.

Kiedy w latach „rozwiniętego socjalizmu” zburzono domy, sklepiki i ogródki na Ulicach Robotniczych, ścięto topolę i zawleczono ją gdzieś buldożerem, a Cymermanowie otrzymali mieszkanie w dziesięciopiętrowym bloku, zbudowanym obok ich byłego podwórza, wujek Grisza co wieczór siadał przy oknie na piątym piętrze i do zmierzchu wpatrywał się w to miejsce, gdzie niegdyś szeleściła liśćmi jego topola. Myślę, że w takich momentach wydawało mu się, że siedzi jak dawniej na wyślizganej ławeczce przy ciepłej, brunatnej ścianie swego domu. W nowym mieszkaniu nikt już nie usłyszał od niego ani wspomnień o Żukowie, ani artyleryjskich komend. Nie doczekawszy się kolejnego sierpnia wujek Grisza pewnego razu otworzył okno i przestąpił parapet.

Ale wyprzedzam bieg wypadków. Do zdarzenia z oknem, przez które ojciec Wowy wrócił do utraconego świata, pozostawała jeszcze połowa dzieciństwa.

Przechodziliśmy z klasy do klasy, zaczynaliśmy czytać braci Strugackich i Bradbury’ego, pisać liściki miłosne i ściskać ich adresatki w szkolnej szatni. Podobała mi się pulchniutka koleżanka z klasy Pola Kruglak. W szóstej klasie kilka razy odprowadziłem ją do domu i zaproponowałem, żebyśmy zaczęli ze sobą chodzić. Pola czerwieniła się, spuszczała oczy i cicho odpowiadała, że może się zgodzić jedynie na poważny związek. Nie miałem pojęcia, co oznacza poważny związek, więc tylko smętnie patrzyłem na oddalające się krągłe nogi Poli, które przypominały litrowe butelki po mleku.

Poli oczywiście wiele brakowało do Simoczki Muzykantki, ale Simoczka razem z rodzicami wyjechała do Izraela. Wielu naszych sąsiadów także wyjechało do swojej historycznej ojczyzny. Wyjechali Szefowie z synem Iliuszą, moim rówieśnikiem, który nosił niezbyt pasujące do obywatela izraelskiego przezwisko z pewnym arabskim posmakiem — Mustafa Jagło-Jagło. Wyjechali Kacnelsonowie ze swoim Miszą, którego przezwisko (nadane mu, notabene, przez mordercę Fimę) było o wiele dłuższe, wykwintniejsze i dziwniejsze — Mobutu Czombe Leo Pinzia Skoworodkin.

„Żydzi rzedną, rządy żydzieją” — ze złością zaprzysięgłego antysemity mawiał nauczyciel przysposobienia obronnego Iwan Kiryłowicz, uczący nas od najmłodszych lat posługiwania się maską przeciwgazową, którą pewnego razu nazwał tajemniczym słowem „kondom”. Nie rozumiałem tej jego złości. Szkoda mi było kolegów i koleżanek z klasy, którzy na zawsze znikali z mojego życia razem ze swoimi przezwiskami, rodzicami, braciszkami i siostrzyczkami. W szóstej klasie oficjalnych Żydów pozostało tylko troje — Pola Kruglak, Mark Altbregin, któremu zazdrościłem, bo miał w domu aż dwa telewizory, oraz Boria Gasil.

Bori nie zazdrościłem. Wykonując pionierskie zadanie, pomagałem mu podciągnąć się z matematyki.

Podciąganie Bori odbywało się w dosyć szczególny sposób. Siadywaliśmy na kuchni, gdzie stale unosił się zapach smażonej cebuli, przy stole zasłanym białą ceratą w błękitne kraty. Muszę powiedzieć, że z moich wyjaśnień Boria nic nie rozumiał i nie starał się rozumieć, cały czas proponując zagrać w cymbergaja. Z matematyki miał stabilną lufę, ale ja uparcie do niego przychodziłem. Wracając do domu, oprócz zeszytu z tłustymi plamami zawsze niosłem w kieszeni garść drogich cukierków w rodzaju „Miszka na Północy” jako niezasłużone honorarium od matki Bori. Do tego gra w cymbergaja. Plus kędzierzawa siostra Bori Firka, która burzyła spokój mego ducha nie w mniejszym stopniu niż Pola Kruglak.

Podczas naszych zajęć Fira zazwyczaj siadała na stołeczku obok i pożerała mnie wypukłymi jagnięcymi oczyma, dopóki nie zaczynałem plątać się w liczbach. Gdy to zauważyła, obdarzała mnie zadowolonym uśmieszkiem i potrząsając kędziorkami płynnie wychodziła z kuchni, przesadnie kręcąc biodrami i pozostawiając mnie w słodkim, gorącym rozmarzeniu. W takich momentach przed moimi oczyma niezmiennie pojawiał się obrazek z niedalekiej przeszłości, kiedy chodziłem do czwartej klasy, a Fira do trzeciej. Powtarzający piątą klasę Wasia Szujski zaproponował Firce za porcję lodów, żeby poszła z nim w zarośla łopianów za rowem i pokazała mu, co ma pod majteczkami. Kiedy Fira wróciła, otrzymała taką samą propozycję, ale już za pięćdziesiąt kopiejek, od przyjaciela Waśki, Walerki Okarkowa, na którą również przystała. Powiadają, że później, w ziemi przodków, Fira rozpoczęła karierę od gabinetu masażu, bardzo szybko poszła w górę i teraz kieruje ogromną siecią takich gabinetów w całym kraju, w co ja, wspominając owe dziecięce, kuchenne rozmarzenie, chętnie wierzę.

Z jednej książki o Griszce Rasputinie dowiedziałem się, że jego sekretarzem był mozyrski Żyd Simonowicz. Pewnego razu genialny dworski naciągacz postanowił podarować swemu pomocnikowi złotą tacę z napisem. Rasputin własnoręcznie nagryzmolił na kawałku papieru napis grawerowi — „Najlipszemu z żyduw”.

Gdyby w dzieciństwie kazano mi podarować tacę z takim napisem komuś z moich znajomych Żydów, bez wahania wybrałbym Wowę Cymermana.

W szkolnych latach byliśmy po prostu nierozłączni. Razem hodowaliśmy przywiezionego przeze mnie z babcinej wioski zająca Kolę i razem, roniąc łzy, grzebaliśmy jego kości w pudełku po obuwiu, gdy nieszczęsnego Kolę rozszarpał brytan sąsiada Dunaj. Razem otrząsaliśmy jabłonie w cudzych sadach, a w swoich, które otrząsali chłopaki z sasiedztwa, piekliśmy w ognisku ziemniaki. Razem straszyliśmy dziewczęta zaskrońcami, które łowiliśmy w maju na podmiejskich stawach i przynosiliśmy do szkoły za pazuchą.

Moja matka karmiła nas plackami ziemniaczanymi, nadziewanymi kluskami i tradycyjnym połockim daniem — zimnymi gotowanymi ziemniakami z borówkowym chłodnikiem. Matka Wowy Cymermana, nauczycielka nauczania początkowego Maria Abramowna, częstowała rybą fisz, farszmakiem i cymesem. Jedyne, co mi się nie podobało w jej kuchni (zapewne z powodów genetycznych), to maca.

Wspólnie z Wową po raz pierwszy przepłynęliśmy tam i z powrotem Dźwinę i poruszeni do głębi naszym wyczynem przysięgliśmy sobie wierność uroczystą przyjacielską przysięgą, którą napisaliśmy w dwóch egzemplarzach na kartkach z zeszytu. Przysięga była po męsku lapidarna — „Przyjaźń do grobu” — a podpisaliśmy ją krwią z naszych palców rozdłubanych agrafką, która służyła mi jako guzik u rękawa zielonej (zapamiętałem kolor z powodu podniosłości okazji) koszuli.

I jeszcze wiele innych wydarzeń przeżyliśmy z Wową.

Nie zdołała nas poróżnić nawet wojna izraelsko-arabska w 1967 roku, po której wielu połockich Żydów szybciutko pozmieniało imiona i nazwiska, przekształcając się z Izraila w Ilię, z Abrahama w Aleksandra, z Maksa Mojszewicza w Marka Michajłowicza. Wowa Cymerman zupełnie nie obrażał się z powodu moich dowcipów, z gatunku tego o facecie, który po drodze do domu słyszy w radiu, że Żydzi zbliżają się do Kairu, a gdy przekracza próg, oni już tam są.

Poróżniła nas — o banalność życia! — białoruska dziewczyna Natalia Uswajska z mojej byłej dziesiątej klasy. Pod koniec szkoły niepozorna chudzinka o szczudłowatych nóżkach, ucząca się na czwórki i piątki, niezauważalnie stała się ładną panną z trójami, wokół której zaczęli się kręcić nawet piloci z zadźwińskiego leśnego lotniska. Obserwowałem Natalię z oddalenia, w nocy oddawałem się rojeniom, a w dzień przygotowywałem się do egzaminów na uniwersytet w Mińsku, marząc o tej chwili, gdy spotkam się z Uswajską już jako student.

Pierwszymi osobami spotkanymi przeze mnie po powrocie z Mińska byli Wowa Cymerman i Natalia. Na moje dumne oświadczenie, że jestem już studentem, Wowa położył rękę na kibić (a dokładniej mówiąc, trochę niżej) damy mego serca i teatralnie unosząc w górę wzrok, zadeklamował najwstrętniejsze ze wszystkich znanych mi strof:

Natalio, moja Natalio,
Koisz mnie sobą nad i pod talią...

Przed Natalią stał student uniwersytetu, a ona chichotem wyrażała uznanie jakiemuś parszywemu dziesięcioklasiście. W milczeniu odwróciłem się i z nieznośnym poczuciem osamotnienia w duszy poszedłem precz, wracając na drogę wiedzy i robiąc krótki odpoczynek w barze „Przylaszczka”, gdzie po raz pierwszy w życiu wypiłem koktajl alkoholowy „Luna”.

Kochanka moich snów koiła Wowę Cymerman niedługo. Podczas zimowych ferii z mściwą satysfakcją dowiedziałem się, że mój rywal nie wytrzymał konkurencji z jednym z zadźwińskich lotników, który niebawem zrobił Natalii dziecko i sprytnie załatwił przeniesienie na inne leśne lotnisko w naszym niezmierzonym kraju.

W mojej duszy znów ożyły przygasłe przyjacielskie uczucia, jednak teraz poruszałem po innej trajektorii niż Wowa i mogłem go obserwować tylko z daleka.

Docierające do mnie wiadomości jedynie potwierdzały mój wcześniejszy wniosek, że przyjaciel mego dzieciństwa był nietypowym przedstawicielem swego narodu.

Objawiało się to między innymi tym, że Wowę Cymermana nie interesowały szachy, jak większość jego sportowo usposobionych rodaków, a zapasy w stylu wolnym, w których osiągnął klasę mistrzowską.

Po ukończeniu szkoły nie zdawał na uczelnię, a poszedł do technikum po drugiej stronie ulicy i potem pracował w zakładach remontowych przy różnym żelastwie.

Wowa mógł sporo wypić, w tym także na swój koszt.

W odróżnieniu od wielu współplemieńców Wowa poszedł służyć do armii radzieckiej. Co prawda, nie skakał tam ze spadochronem i nie budował BAM-u, lecz grał na bębnach w orkiestrze. Początkowo zgrana wojskowa rodzina spróbowała przygotować Cymermanowi specjalne powitanie. Dwóch starych wojaków poprosiło Wowę onegdaj po próbie orkiestry na poważną rozmowę za murami koszar „Słuchaj, parchaty żydowinie” — wskazując na swoje buty powiedział jeden ze starych, pochodzący skądś spod Rostowa — przed zaprawą będziesz wylizywał do blasku nasze gównostępy”. Drugi, bardziej wyrafinowany i wykształcony, ponieważ wychowywał się w „kolebce rewolucji”, dodał inteligentnie: „ W przeciwnym razie, panie żydzie, zagramy na waszych genitaliach szóstą symfonię Szostakowicza”. Po tym wstępie Wowa pokazał swoim interlokutorom kilka zapaśniczych chwytów i już do pożegnania z rodzimą jednostką dwaj starzy zwracali się do niego publicznie tak jak mieli nakazane — „panie Cymerman”.

W dodatku Wowa był wybitnym ekspertem w sprawach żeńsko-męskich. Do krążących pogłosek mogłem dorzucić także jedną własną obserwację. Kiedy po ukończeniu uniwersytetu pracowałem w miejskiej gazecie, otrzymałem zadanie napisania reportażu o tym, jak mieszczuchy pomagają ludziom ze wsi. Kiedy razem z fotografem dotarliśmy pod wieczór do kołchozu, zastaliśmy wszystkich miastowych pomocników na seansie filmowym w klubie. Po każdej wyświetlonej szpuli kinooperator straszliwie długo zakładał następną i w sali zapalano światło. W jednej z przerw dostrzegłem z przodu wielką ostrzyżoną głowę i strome bary Wowy Cymermana, który obejmował jakąś młódkę. Po paru minutach zadymiona papierosami i zaśmiecona łuskami od pestek sala usłyszała przyciszony, niemniej wyraźny bas Cymermana: „Słuchaj, Zinka, mam już dość. Chodźmy lepiej się pieprzyć!” „Cicho!” — syknęła Zinka i dwie sylwetki ruszyły do drzwi.

Ze smutkiem muszę odnotować, że wtedy widziałem Wowę po raz ostatni. Wkrótce potem Wowa spróbował zatrudnić się w przedsiębiorstwie nowopołockim noszącym nazwę „Miernik”, ale oddział kadr zwrócił mu papiery. „Nie spodobał się im mój nochal” — żartem wyjaśniał Wowa znajomym. Ale w głębi duszy poczuł się obrażony i zaczął się zbierać do wyjazdu do Izraela...

Między dniem, gdy zacząłem spisywać te wspomnienia, a tym, gdy je ukończyłem, była też noc, kiedy przyśnił mi się Połock. Z jakiegoś powodu moje miasto bardzo przypominało Nowy Jork ze znanego filmu „Pewnego razu w Ameryce”, a ja z przyjaciółmi — wyrostków, którzy stali się gangsterami. Przez całą noc hasaliśmy po ulicach, zabijaliśmy, rabowaliśmy i gwałciliśmy, strzelając do ostatniej kuli do ścigajacych nas policjantów.

Obudziłem się od tej strzelaniny.

Leżałem i ucieszony myślałem, że dzięki Bogu nikogośmy z Wową Cymermanem nie zgwałcili, nie obrabowali i nie zadźgali. Dlatego też pozostały nam niewinne i czułe wspomnienia, którymi nie żal podzielić się z innymi.

Jan Maksymiuk